sobota, 18 kwietnia 2015

Rozświetlająca maska "wszystko w jednym"



Witajcie! :)
Zbliża się lato, słoneczko zaczyna wychodzić zza chmur (chociaż dzisiaj wzięło sobie urlop -.-"), więc i wiele z nas ma ochotę wyglądać jak "muśnięte słońcem". Skóra muśnięta słońcem to skóra delikatnie opalona, natomiast włosy muśnięte słońcem to włosy delikatnie rozjaśnione, albo z jasnymi refleksami - taki kontrastujący efekt ma już to słońce na nasz wygląd :) Najgorszym pomysłem byłoby oczywiście farbowanie, lub, o zgrozo, balejaż, czyli pasemka u fryzjera (prawie zawsze efekt jest moim zdaniem KICZOWATY! chyba, że ktoś lubi wyglądać jak tygrys, względnie jak ocelot - przy krótkich włosach). Najlepszym wyjściem są oczywiście rozwiązania naturalne. I nie, "domowe" nie zawsze znaczy "naturalne", więc błagam, odłóż natychmiast tę wodę utlenioną! XD 

Można używać rozjaśniających płukanek (pisałam o tym tutaj), ale potrafi być to czaso- i pracochłonne (zaparzanie, odcedzanie, studzenie...), a dodatkowo wysuszać włosy. Maska z rozjaśniającymi składnikami daje nam tą pewność, że odżywimy, natłuścimy i nawilżymy włosy, jednocześnie nadając im pięknych, jasnych refleksów. Czego chcieć więcej? ;)

SKŁADNIKI

Na zdjęciu widzicie wszystkie składniki, których użyłam do mojej maski. 
Pierwszy rząd to właśnie te rzeczy, które rozjaśnią nam włosy - rumianek (mocny napar w małej ilości wody), cynamon, sok z cytryny i miód, który jest jednocześnie humektantem, czyli nawilżaczem. 
Drugi rząd to składniki pielęgnacyjne i odżywcze: olej kokosowy (lub inny, ulubiony olej do włosów), maska proteinowa, nafta kosmetyczna (opcjonalnie, bo już mamy olej) i awokado (moje awokado było niefotogeniczne).

Widzicie już, czemu nazwałam tą maskę "wszystko w jednym"? :) Posiada wszystkie elementy, których potrzebują nasze włosy: proteiny, humektanty, emolienty, a dzięki cytrynie nawet kwaśne pH, które pomaga domknąć łuski. Dzięki temu wiem, że moje włosy nie będą po takim rozjaśnianiu "kaprysić" - a jest to bardzo możliwe, bo mimo, że naturalne, takie rozjaśnianie nie jest całkowicie obojętne dla włosów, szczególnie wysokoporowatych, zniszczonych czy wrażliwych.

Jak widzicie, składników rozświetlających jest całkiem sporo, więc można oczywiście z niektórych zrezygnować - np. z miodu, który wielu osobom puszy włosy lub z cytryny, która jest wbrew pozorom całkiem agresywnym utleniaczem.


PROPORCJE

Dokładne proporcje trzeba dobrać sobie do własnych potrzeb, np. ilość protein itd. Jednak zalecane przeze mnie proporcje są następujące:

  • 3 łyżki maski (w moim przypadku Crema al Latte). To jest nasza baza, w której mieszamy dodatki, więc musi jej być najwięcej. Jeśli Wasze włosy nie lubią protein, zastąpcie ją inną maską lub odżywką, która Wam służy.
  • 1 łyżka mocnego wywaru z rumianku. Więcej raczej nie, bo maska będzie za rzadka.
  • 1 łyżka "rozciapcianego" awokado. Maska z awokado jest hitem chyba dla każdego typu włosów, ale zwykle zmywa się ją szamponem. My naszą maskę będziemy spłukiwać tylko wodą, więc żeby nie przeciążyć włosów, trzeba zachować umiar z ilością awokado.
  • 1 czubata łyżeczka zmielonego cynamonu
  • 1 łyżeczka miodu. Z miodem radzę ostrożnie, bo potrafi spuszyć włosy - jak zresztą wiele innych humektantów.
  • 1 łyżeczka oleju kokosowego (lub innego). To nasz emolient, który odżywia i chroni włosy. Podobnie jak w przypadku awokado, nie przesadzajmy z ilością, bo możemy mieć problemy ze zmyciem.
  • 1 łyżeczka soku z cytryny. Jeśli czujemy się pewniej (i nie mamy litości dla naszych włosów ;D ) możemy dać więcej, ale mieszając, zwracajmy uwagę na konsystencję - nie chcemy jej za bardzo rozrzadzić.
  • kilka kropli nafty - opcjonalnie. Ja zdecydowałam się na to, bo nafta daje lepszy połysk i wygładzenie niż naturalne oleje, plus uważałam, że dodając naftę minimalizuję ryzyko spuszenia. Niektóre oleje nawet potrafią spuszyć włosy, natomiast nafta - nigdy (chyba). Ciężko się ją jednak zmywa, więc radzę ograniczyć jej ilość do dosłownie paru kropli.
Tak przygotowaną maskę nakładamy na umyte włosy na co najmniej 20 minut. Jak na pierwszy raz polecam nałożyć ją na dokładnie 20 minut i ocenić efekty. Jeśli było dobrze - następnym razem spróbujcie na 30-40 minut. Oczywiście, jak z każdą maską, najlepsze efekty uzyskamy porządnie odciskając włosy z wody przed nałożeniem maski, a po nałożeniu - zakładając plastikowy czepek, a następnie owijając głowę ręcznikiem.







EFEKTY

Jak z każdym naturalnym sposobem rozjaśniania, nie spodziewajmy się, że ta maska magicznie zamieni nasz brąz w platynę. Regularnym stosowaniem możemy dzięki niej uzyskać przede wszystkim ładne, jasne refleksy, a niektórym osobom być może uda się nawet rozjaśnić kolor o ton lub pół tonu.

Nie polecam do włosów farbowanych! Ciężko jest przewidzieć, jaki efekt będzie to wtedy miało, a poza tym, to trochę bez sensu. Skoro są farbowane, to tak jakby już po ptokach i jeśli chcemy mieć jaśniejszy kolor, to po prostu już lepiej je na taki pofarbować. A jeśli mówicie, "tak, mam farbowane włosy, ale chcę już odejść od farby, a jednocześnie chcę mieć jaśniejszy odcień" - to ok, stosujcie naturalne sposoby rozjaśniania, ale na własną odpowiedzialność. Wydaje mi się, że składniki tej maski mogą ocieplić kolor, a więc stosując je na niektóre kolory włosów farbowanych, ryzykujemy efektem "jaja" lub po prostu niekontrolowanym utlenianiem.


Co o tym sądzicie? Macie swoje sposoby na naturalne rozjaśnianie włosów? Czy może wręcz przeciwnie, dążycie do przyciemnienia? :)



niedziela, 12 kwietnia 2015

Trochę radykalne cięcie (5 cm)

Trochę radykalne? Brzmi trochę jak zaprzeczenie samo w sobie, ale pozwólcie mi wytłumaczyć. :D
(kurczę, jak nazywał się ten środek stylistyczny czy poetycki, który zawierał w sobie dwie przeciwstawne wartości? np. biała czerń, dobre zło itp... nie mogę sobie przypomnieć! humaniści, maturzyści, pomóżcie xD)

Już od dawna myślałam o radykalnym cięciu, bo mimo regularnego podcinania i zabezpieczania końcówek serum silikonowo-olejowym, ciągle widziałam białe kulki. Nie dotyczyło to jednak tych partii, które podcinałam, tylko tych wyżej, powstałych w wyniku cieniowania. Od chyba 2 lat próbuję zejść z tego cieniowania, podcinając ok. 2-3 cm co kilka miesięcy, co idzie dosyć wolno, bo jednocześnie chcę mieć jak najdłuższe włosy. Ale zastanawiałam się, czy ma to sens, skoro podniszczone, rozdwajające się partie, których nożyczki w takim układzie nie sięgają, ciągle się wykruszają i zniszczenia na nich idą w górę... Czy "cackając się" w ten sposób nie sabotuję efektów własnej pracy i w gruncie rzeczy nie opóźniam momentu, w którym nie będę miała już żadnych warstw? Jednak mimo to szkoda mi długości, bo po pozbyciu się cieniowania w tym momencie, włosy sięgałyby mi zaledwie do obojczyków...

Przedwczoraj przeczytałam wpis Henrietty, która miała podobne przemyślenia i zdecydowała się na obcięcie aż 12 cm, jednocześnie żałując, że nie zdecydowała się na to wcześniej. Można powiedzieć, że trochę mnie to przekonało, bo następnego dnia po myciu złapałam nożyczki i ciachnęłam ok. 5 cm swoich własnych włosów.

Przed (przepraszam za beznadziejną jakość zdjęć):




Po:


Za cholerę nie mogłam zrobić dobrego zdjęcia długości wczoraj, ale widać, że już samo cięcie bardziej je ujarzmiło (wyczesałam je tak samo zarówno przed cięciem, jak i po).



Dzisiaj (olejowanie skalpu kuracją ajuwerdyjską Orientany, długość Babydream fur Mama na całą noc, rano maska Seri z miodem na 40 minut, zielone serum Marion na końcówki; włosy są trochę nierówne, bo były jakiś czas związane):




Wygląda na to, że czeka mnie jeszcze jedno takie cięcie i potem wreszcie będę cieszyć się zdrowszymi końcówkami na całej długości. Nie mówiąc o tym, jak łatwo będzie zrobić większość fryzur bez martwienia się o wystawające kępki włosów ze wszystkich stron :D

Mój plan: zapuszczanie włosów przez kolejne 4-5 miesięcy, po czym ścięcie włosów na prosto u fryzjera, pozbywając się całkowicie cieniowania. Nawet jeśli oznaczałoby to ścięcie 7-8 cm. Myślę, że potem będzie mi o wiele łatwiej zapuszczać włosy i je pielęgnować.

Nazwałabym ten plan "półradykalnym". Łagodny to podcinanie 1-2 cm co 3 miesiące, półradykalny to pozbycie się zniszczonych partii na 2-3 razy, natomiast radykalny to ścięcie ich na raz. Co o tym sądzicie? :)


poniedziałek, 6 kwietnia 2015

Druga szansa dla olejowania skóry głowy + co u mnie? :)




Hej, hej, długo mnie nie było! Wróciłam, niestety tylko na chwilę, żeby opowiedzieć co nieco o mojej obecnej pielęgnacji, w szczególności pielęgnacji skóry głowy. Praktyki, praca, studia i życie prywatne nie zostawiają mi żadnego czasu ani energii na pisanie bloga. Ale nie bójta się, o włosy i ciało dbam tak samo ;) Poza tym wkręcam się - albo już wkręciłam? - w bieganie, co dodatkowo zabiera mi czas, ale warto. Chociaż w moim wypadku bardziej odpowiednim określeniem byłoby truchtanie, ale czyż truchtanie nie jest po prostu wolnym bieganiem? :P Świetne jest to, że robię postępy - na początku nie byłam w stanie biec przez więcej niż 2 minuty, musiałam więc robić sobie "interwały" z chodzeniem (które, jak się okazało, są jedynym rekomendowanym sposobem na wdrożenie się w bieganie dla totalnych nowicjuszy), a teraz jestem w stanie przebiec całą tę trasę bez przerw na spacerek! Oczywiście od czasu do czasu zatrzymuję się - na światłach. :)


Przechodząc do rzeczy! :D Na wiosnę wzmogło się migrowanie włosów z mojej głowiny. Nie wiem, czy było to spowodowane zmianą pory roku, czy małą zmianą w pielęgnacji (przez ok. 3 tygodnie myłam głowę trochę mocniejszym szamponem), czy też podróżą na drugi koniec świata i z powrotem, którą w międzyczasie odbyłam. W każdym razie włosów zaczęło mi bardziej ubywać i postanowiłam przemóc się i dać szansę olejkowi Ajuwerdyjska terapia do włosów z Orientany.

Dlaczego musiałam się przemagać? Otóż jak pisałam wcześniej, moja skóra głowy nie lubiła się z olejami - czy to rycynowym, Sesą, łopianowym, kokosowym, czy oliwą z oliwek. Za każdym razem reagowała chwilowo wzmożonym wypadaniem, uznałam więc, że olejowanie skalpu to nie dla mnie, koniec i basta. Niedawno jednak - po przeczytaniu instrukcji na opakowaniu powyższego oleju oraz wczytaniu się w niektóre blogi - przyszło mi do głowy, że być może ta kiepska reakcja wynikała z tego, że nakładałam tego oleju po prostu za dużo. Wszędzie jest mowa o "paru kroplach" lub "łyżeczce", podczas gdy ja dozowałam sobie tę dobroć znacznie hojniej, pragnąc za wszelką cenę dokładnie pokryć olejem każdy centymetr, ba, każdy milimetr kwadratowy mojego skalpu. Poza tym prawie zawsze olejowałam "na mokro", bo wiedziałam, że po pierwsze, bezpieczniej nakładać olej na maks. 20 minut, a po drugie, nakładanie oleju na przetłuszczony skalp niczym dobrym się nie kończy, więc zawsze najpierw myłam głowę szamponem, potem nakładałam olej, a po 20 minutach zmywałam, też szamponem. To mogło być dla mojego skalpu za dużo. Dlatego teraz przemogłam się i od około miesiąca olejuję skalp na sucho, i to na całą noc, ale za to ograniczam się do około pół łyżeczki na całą głowę. Efektów na początku nie było, wręcz przeciwnie - wyglądało na to, że całonocne olejowanie na sucho nawet taką małą ilością jeszcze wzmaga wypadanie. Jednak postanowiłam się nie zrazić i chyba słusznie, bo teraz, po około miesiącu, jest już o wiele lepiej. Wypada mi o wiele mniej włosów - prawie udało mi się wrócić do stanu sprzed "kryzysu"*. Nowych baby hair jeszcze nie widać i nie wiem, czy w ogóle się ich dzięki temu olejowi dorobię. Liczę też na przyśpieszony przyrost, bo pamiętam, jakie świetne efekty w tym zakresie dała mi Sesa (mimo kiepskich, prawie destrukcyjnych efektów w zakresie wypadania) i tu chyba efekt też jest, ale nie spektakularny.
 A, i włosy u nasady są wzmocnione, co owocuje bardzo skromnym, ale dla mnie zauważalnym uniesieniem u nasady i co za tym idzie większą objętością. To zależy też oczywiście od odżywki/maski, jakiej użyję i czy nałożę ją blisko skalpu czy nie. 

Z pełnym raportem zamelduję się po 3 miesiącach używania - mam nadzieję, że wytrwam, bo jeszcze nigdy nie udało mi się tak długo testować jednej wcierki, motywacja zawsze zawodziła po maksymalnie 1,5 miesiąca. Teraz idzie mi lepiej, bo lepiej mi się ten olej aplikuje. 

Mam w zanadrzu kilka wpisów, tzn. pomysłów na wpisy, ale niestety muszą się one napisać, a na to nie ma czasu... Mimo to mam nadzieję, że niedługo uda mi się wrócić na prostą z moim blogowaniem. :) Trzymajcie kciuki i do zobaczenia!

Dajcie znać w komentarzach jaką Wy macie opinię lub doświadczenia z olejowaniem skóry głowy. :)


* Co nazywam kryzysem? To, że wypadało mi około 100 włosów dziennie. Wiem, wiem, że to normalne, ale moją normą jest połowa tej liczby, więc dojście do "ogólnej normy" w moim przypadku oznacza podwojenie ilości wypadających włosów, co na przestrzeni kilku miesięcy wyraźnie przerzedziłoby mi moją i tak skromną fryzurę.

Zobacz również: