niedziela, 1 grudnia 2013

Decoupage 2 - pudełko z przyborami

Skromny decoupage, czyli sztuka ozdabiania przedmiotów, podejście drugie.
Tym razem postanowiłam ozdobić pudełko, w którym trzymam swoje przybory do włosów, czyli gumki i spinki.





W poprzednim wcieleniu było ono pudełkiem na patyczki do uszu. 
I to z Biedronki.

Postanowiłam więc wykorzystać niewykorzystaną wstążkę, którą kupiłam na inną okazję, klej do tkanin/biżuterii i coś jeszcze, ale o tym później.


Klej z empiku za jakieś 7 zł. Do pełnego zaschnięcia potrzebuje aż 3 dni (72 godziny), a do takiego niepełnego (ale wystarczająco, żeby to, co ma się trzymać, się trzymało) kilku godzin.

Ucięłam więc potrzebny mi kawałek wstążki. Niestety, jakkolwiek bym nie cięła, końce zawsze będą nieładne.


Postanowiłam więc podwinąć je do wewnątrz:




I voila, brzydkich końców nie widać. Klej trochę przebija, bo mokry, ale wyschnie i nie będzie widać. Mam nadzieję.



No i czas na oklejanie całości pudełka. Z przodu zostawiłam taki ogonek, żeby unosząc go do góry można było otworzyć wieczko.


I jak się okazało, mimo że wstążka była bardzo szeroka, nie zdołała zakryć na wpół zdartej etykiety po patyczkach. A jeśli ktoś powie, że można ją było po prostu całkowicie zdrapać lub odmoczyć w wodzie... Tak, wiem. Ale mi się nie chciało. Za dużo roboty jak dla mnie. Lepiej przysporzyć sobie więcej roboty. Ale jaki efekt!

Tak więc coś z tym trzeba było zrobić.

Mam cały woreczek kamieni (a raczej kamyków) półszlachetnych. Wiele z nich jest bardzo małych i nieregularnych, nienadających się na biżuterię. 


Postanowiłam je więc jakoś zużytkować.


Kamyczki też przykleiłam na klej. 



Pudełko wyszło dosyć gustownie i elegancko, czyż nie?
Na pewno 100 razy lepiej niż jak było stare i obdarte. Tzn. cały czas jest stare, ale już nie obdarte ;)

piątek, 15 listopada 2013

Risotto curry z kurczakiem i warzywami

Od kiedy postanowiłam zdrowiej się odżywiać, częściej zaczęłam przyrządzać dania, które nazywam risotto, ale w sumie nie znam definicji tego, czym jest risotto i nie wiem, czy te moje wymysły można tak nazwać, ale tak mi się wydaje...
Generalnie mój schemat myślowy w tym względzie wygląda tak:
--> ma ryż?
a) tak = risotto
b) nie = nie risotto

Więc ten, tego...

Oto widok całości:



I zbliżenie na brokuła:




Jak to przygotowałam?

Składniki:
- ryż pełnoziarnisty (jest podobno zdrowszy, ale walorów smakowych szczerze mówiąc nie potrafię dostrzec... Zwykły ryż jest o wiele smaczniejszy, przynajmniej moim zdaniem)
- pierś z kurczaka
- curry
- dowolne przyprawy do kurczaka - ja użyłam ziół prowansalskich, pieprzu, curry, imbiru, przyprawy do kurczaka (która ma w swoim składzie głównie czosnek, paprykę i coś tam jeszcze, plus sól, dlatego mięso nie wymaga już solenia), rozmaryn... (tak, zawsze daję baaardzo dużo przypraw)
- świeży imbir (obrany i drobno pokrojony)
- oliwa i olej do smażenia kurczaka i "zwilgotnienia" całego dania
- brokuły
- groszek zielony z puszki
- ewentualnie sos sojowy (ja chciałam go użyć, ale okazało się, że jednak go nie mam, więc było bez)
- ewentualnie papryczka chilli (dla mnie było wystarczająco ostre bez ;))
- ewentualnie marchewka (zwykle dodaję ją do moich "risottów", ale dziś mi się nie chciało)
- ewentualnie rodzynki (z racji obecności dużych ilości przyprawy curry, danie robi się nieco orientalne, więc rodzynki jak najbardziej pasują)
- ewentualnie czerwona papryka słodka (ja tym razem nie dałam, bo papryka, którą akurat mam w lodówce, ma dosyć grubą skórkę i po podsmażeniu jest jeszcze gorzej)

Sposób przygotowania:
Chyba nie trzeba tego tłumaczyć, bo danie jest tak proste, że nawet facet będzie wiedział, jak je przygotować...  (Oczywiście bez obrazy! Najlepsi szefowie kuchni to przeważnie panowie!)

Wytłumaczę sposób przygotowania w sposób niestandardowy, ufając, że to, co niedopowiedziane, jest dla czytelnika oczywiste :P

1. Ugotowałam ryż w wodzie z solą i dużą ilością  pieprzu i curry, żeby ryż wchłonął w siebie te przyprawy. Aczkolwiek mam wrażenie, że ryż pełnoziarnisty nie wchłania przypraw tak dobrze, jak zwykły.
Poza tym zawsze gotuję ryż o wiele dłużej niż zaleca producent... Czy to tylko moje wrażenie czy producenci nigdy nie próbują jeść własnego ryżu?

2. Standardowy sposób przygotowania kawałków kurczaka to smażenie go na niewielkiej ilości oleju, ale ja przeważnie gotuję go w niewielkiej ilości wody, do której dodatkowo wsypuję przyprawy, głównie sól i pieprz. Efekt jest podobny, a kalorii (chyba) mniej. Zima idzie, co oznacza, że brzuch i dupsko rosną nieubłaganie... :(
Dziś jednak uznałam, że yolo i podsmażyłam mięso na mieszance oleju i oliwy. Podobno niezdrowo smażyć na oliwie, bo coś tam się wydziela... Ale, jak już wspomniałam, YOLO.

3. Jeśli chcę dodać gotowane warzywa (a zawsze chcę :D), to w celu oszczędzenia wody i ilości garnków na kuchence wrzucam je po prostu do gotującego się ryżu (warzywa, nie garnki!). I tak się potem wszystko wymiesza.

4. Wszystko mieszam na patelni - lub woku, gdy porcja jest duża (tak właściwie to to chyba frytkownica, ale ja nie widzę różnicy...). Żeby nie było za sucho (a ryż pełnoziarnisty wydaje mi się wyjątkowo suchy!), wlewam na patelnię najpierw oliwę z odrobiną oleju. Dodaję do tego ugotowanego kurczaka, następnie warzywka, a na końcu mieszam wszystko z ryżem.

5. Warzywa i inne dodatki, które nie wymagają gotowania, czyli groszek, rodzynki, chilli (bardzo drobno pokrojona), papryka czy oliwki dodaję od razu do mięsa, przed wsypaniem ryżu na patelnię. Wtedy te dodatki lepiej się ugrzeją, usmażą czy co tam. I mięso złapie trochę imbirowego aromatu :)

6. Po wymieszaniu wszystkiego z ryżem, dodaję jeszcze drugie tyle curry i pieprzu, bo naprawdę mam wrażenie, że ciemny ryż nie ma żadnego smaku i sypie się na niego przyprawy jak w czarną dziurę...

7. Niestety nie miałam sosu sojowego, ale jestem przekonana, że poprawiłby walory smakowe. Zamiast tego dolałam trochę więcej oliwy do całego dania. Ale i tak było mniamuśne :)


Przygotowanie całego dania zajmuje maks. 40 minut, a jest to suma czasu, który jest potrzebny na zagotowanie się wody do ryżu, ugotowanie się ryżu (bo wszystko inne można robić w międzyczasie) i połączenie wszystkiego pod koniec. Uwielbiam takie proste, nieskomplikowane dania, które w dodatku można zrobić z tego, co akurat jest w lodówce :)

sobota, 2 listopada 2013

Pudełko decoupage

Nigdy nie rozumiałam fascynacji decoupagem. "Czemu ludzie w ogóle robią takie rzeczy?" - pytałam za każdym razem, kiedy mijałam dział z rzeczami do decoupagu w empiku. Aż pewnego dnia odkryłam, że sama muszę się do tej techniki uciec.

Potrzebowałam zrobić oryginalne i ładne pudełko dla mojego chłopaka na urodziny, stanęłam więc przed dylematem: jak ozdobić pudełko tak, by facet nie wstydził się, trzymając je w ręku? Uznałam, że utrzymanie go w tonacjach szarości zdecydowanie pomoże. Chciałam okleić wierzch ciemną grafitową wstążką, żeby było prosto i po męsku, ale w ostatniej chwili okazało się, że nie było tak ciemnej wstążki w pasmanterii i musiałam uciec się do białej koronki, więc wyszło trochę... gejowo, ale (z zaciśniętymi zębami) dało się wytrzymać (będąc mężczyzną oczywiście, bo dziewczynie pewnie byłoby wszystko jedno).

Tak więc - work in progress, krok po kroku w zdjęciach:


Kupiłam takie oto drewniane pudełko w empiku, nie pamiętam już za ile, ale chyba około 10 zł, a więc jak na empik - TANIOCHA.

Tak wygląda w środku:




Czy wspomniałam już, że empik jest cholernie drogi? 
(To moje własne, zwykłe akrylowe farby, kupione lata temu w sklepie plastycznym. Aczkolwiek ta duża biała farba jest chyba z empika... Nie byłam w stu procentach pewna, czy będą dobrze schły na drewnie, ale zauważyłam, że farby "do decoupagu" są właśnie akrylowe, więc zaryzykowałam.)


Najpierw pomalowałam białą farbą wnętrze pudełka.



Efekt nie był idealny... Ale postarałam się malować pędzlem w jednym kierunku, żeby jakoś to wyglądało. Później pomalowałam farbą jeszcze raz, ale pociągnięcia pędzla cały czas były widoczne.




W ten sposób mieszałam farby: na jakiejś folijce, w której przyszły moje zamówione przez internet ubrania.
A to dlatego, że chciałam uzyskać konkretny efekt (niejednolity odcień szarości):


Aczkolwiek na pudełku te różnice nie były aż tak dobrze widoczne, niestety.




Dokładność nie jest moją mocną stroną...


Później musiałam zdrapywać farbę z tego zamknięcia... wykałaczką...




Powtarzam: zdaję sobie sprawę, że dokładność nie jest moją mocną stroną! XD


Następnie pomalowałam wewnętrzne krawędzie czarną farbą. Tu już musiałam być ostrożna... chociaż nie obeszło się bez poprawek.


Lepiej nie będzie.

W przypływie geniuszu uznałam, że dobrze byłoby zużyć niechciany lakier do paznokci, by nadać wnętrzu pudełka perłowy połysk...


Kosztował kilka złotych w Rossmanie, i nieważne ile warstw lakieru nałoży się na paznokcie, efekt zawsze jest słaby - perłowy połysk. Tzn. nie jest to kolor kryjący, a ja tylko takie uznaję. :)



Jak się później okazało, lakier wyglądał tak samo beznadziejnie na pudełku, jak i na paznokciach... Perłowy połysk był ledwo zauważalny. Jedyne, co było zauważalne, i to bardzo, to... zapach. D: 
Strasznie dawał po nozdrzach, nie znikł nawet po kilkudniowym wietrzeniu. Próbowałam zniwelować to jakoś perfumami, ale jak się domyślacie, efekt był marny.

Niestety nie dysponuję zdjęciami ilustrującymi "efekt masy perłowej" (lol), bo chyba je gdzieś posiałam. Może pewnego dnia znajdę je zawieruszone w jakimś folderze i wstawię. Ale podejrzewam, że mój stary aparat nie był w stanie tego tak czy siak uchwycić.

A oto i efekt końcowy:


Jak widzicie, wykałaczka zdała egzamin. :D

Widok z góry:


Nie mam doświadczenia w szydełkowaniu koronek, więc efekt może nie być powalający... Korzystałam oczywiście z gotowego szablonu z gazetki, którą nabyłam wieki temu... Dokładnie to w 2007, a więc 6 lat temu. Wow... 

No. I tak to właśnie wygląda. 


A co było w środku?
Nasz inside joke ;)


niedziela, 27 października 2013

Szydełkowa czapka i szalik

Jakiś czas temu zrobiłam dla mojej babci tę oto czapkę i szaliczek, ale dopiero teraz udało mi się je sfotografować. Na żywym modelu wszystko wygląda inaczej, ale niestety to ja musiałam za niego posłużyć...

Najpierw artystyczna focia "work in progress":



(Zdjęcie zrobione moim nowym aparatem, który dostałam od mojego chłopaka na urodziny, jest naprawdę ŚWIETNY. W sensie aparat. A i chłopak też. ;D)

A teraz efekt końcowy:







Bazowałam na wzorze z gazetki z "modą" na szydełko, którą kupiłam w empiku. Całkiem ładny, nieco ażurowy wzór. Zrobiłam to wszystko z włóczki akrylowej, czyli takiej na jesień i ewentualnie niezbyt mroźną zimę, bo tak chciała babcia. Robię też podobną czapkę dla siebie, ale z innej włóczki, nieco grubszej i cieplejszej. Jasnoróżowej, a co :3 Żebym jeszcze tylko miała na to czas... Bo jeśli będę ciągle tak zajęta jak ostatnio, to zanosi się na to, że efektów mojej pracy w tym roku już nie ponoszę...

czwartek, 5 września 2013

Najlepsza domowa maseczka oczyszczająca

Wypróbowałam już wiele maseczek sklepowych (maseczek oczyszczających, do skóry trądzikowej, problematycznej) i póki co wymierne efekty dawała mi jedynie rozgrzewająca niebieska maseczka Garniera (ok. 7 zł, 2 użycia). Jednak ostatnio natknęłam się na przepis na domową oczyszczającą maseczkę (ktoś dumnie nazwał ją "domową mikrodermambrazją"), ja ją nieco zmodyfikowałam i voila! - otrzymałam coś, co daje jeszcze lepsze efekty niż wspomniana kupna maseczka Garniera.

Zalety:
  • oczyszczona, bardzo gładka skóra
  • oczyszczone i zwężone pory (zaskórniki są o wiele mniej widoczne po pierwszym użyciu - byłam naprawdę zdziwiona)
  • wyrównany koloryt (delikatnie rozjaśnia przebarwienia)

Wady:
  • może wysuszać skórę
  • może nieznacznie podrażniać skórę (jeśli czujesz pieczenie czy szczypanie, natychmiast zmyj maseczkę!).

Przepis: 

Ja to robię na oko, ale jeśli ktoś potrzebuje dokładnych proporcji, sugeruję spróbować te podane poniżej (żeby zminimalizować ryzyko przesuszenia lub podrażnienia skóry):
  • 3 łyżki jogurtu naturalnego (najlepiej jakiegoś gęstego, żeby utrzymał się na twarzy) - ewentualnie może być papka np. z banana lub awokado. Broń Boże nie z truskawek, kiwi ani grejpfrutów, bo z 90% prawdopodobieństwem wywołają reakcję alergiczną!
  • sok wyciśnięty z 1 średnio grubego plasterka cytryny
  • 1 lub 2 tabletki aspiryny rozpuszczonej w około 2 łyżkach bardzo ciepłej wody
  • 1 czubata łyżka sody oczyszczonej.
Wszystko mieszamy w dowolnej kolejności i zostawiamy na twarzy na około 15 minut - lub krócej, jeśli nasza twarz nie jest w stanie tego znieść (tzn. szczypie lub piecze). Pod koniec, jeśli wszystko jest w porządku, przed zmyciem można  trochę pomasować skórę, żeby uzyskać jeszcze efekt peelingu. 

Do takich domowych maseczek można podobno dodawać jeszcze naftę kosmetyczną (żeby dodatkowo nawilżyć skórę). W sumie nie słyszałam o nikim konkretnym, kto stosowałby naftę na skórę twarzy. Na włosy - owszem, słynna i doceniana przez nasze babcie maska z żółtka, nafty i odrobiny cytryny. Aczkolwiek sama nafta zastosowana na skórę głowy w wielu przypadkach bardzo ją podrażnia i może nawet spowodować wypadanie włosów. Moją pierwszą maseczkę z sody (bo głównym i najsilniejszym składnikiem w tej maseczce jest właśnie soda) zrobiłam z samej sody, aspiryny, olejku sandałowego i właśnie nafty (na samej wodzie). Efekt był dobry, na pewno bardzo silny. Ale mimo wszystko wolę nafty już nie stosować. Po prostu uznałam, że stosuję tą maseczkę w celach oczyszczających, nie potrzebuję dodatkowego ryzykownego nawilżenia, tym bardziej, że w wersji z jogurtem to właśnie jogurt odpowiada za nawilżenie.

Dlaczego te składniki?
  • soda oczyszcza i wygładza skórę
  • aspiryna oczyszcza pory, odkaża
  • sok z cytryny wybiela przebarwienia
  • jogurt nawilża skórę i chroni przed podrażnieniem sodą.

Stosuję tę maseczkę na skórę twarzy i pleców, bo wydaje mi się, że w tych dwóch miejscach mam tak samo beznadziejną cerę... Ale efekty za każdym razem mnie zadziwiają. Właśnie idę wziąć prysznic, maseczka w starym pudełku po kremie Nivea już na mnie czeka. ;)

poniedziałek, 2 września 2013

Prezent dla mamy - naszyjnik z jaspisu w szydełkowym woreczku

Zrobiłam ten naszyjnik na potrzeby mojego małego "biznesu" (próbuję sprzedawać ręcznie robioną biżuterię, btw zapraszam na mojego fanpejdża: S.P.M. Art - klik! ), ale spodobał się on mojej mamie, a że zbliżały się jej urodziny, rozwiązało to problem prezentu ;)



Czerwony jaspis, przynajmniej tak mi się wydaje.

Chciałam jakoś ładnie to zapakować, więc pomyślałam, że zrobię elegancki woreczek na szydełku. 
Użyłam tu białego kordonka i szydełka 1,0.


Na początku robiłam zwykłe słupki, ale kiedy uświadomiłam sobie, jak długo mi to zajmuje i jak mało mam czasu, zaczęłam robić podwójne słupki, ale to też było nie to, więc kolejny rząd zrobiłam z podwójnych słupków + oczko łańcuszka między każdym słupkiem, żeby zaoszczędzić czas na dzierganiu słupków, ALE to jeszcze nie było wystarczająco wydajne, więc walnęłam dwa rzędy potrójnymi słupkami XD Zakończyłam oczywiście zwykłymi słupkami. Związałam karbowaną wstążeczką, którą zdjęłam miesiące temu z wielkanocnego zajączka Lindt, mając przeczucie, że kiedyś mi się do czegoś przyda - i miałam rację.


Prezent oczywiście bardzo się spodobał. Nie wiem, czy powinnam się martwić tym, że woreczek zrobił tak samo wielką furorę jak ten naszyjnik... ;)

Zrobiłam sushi!

Dziś po raz bodajże trzeci raz w swoim życiu zrobiłam sushi. Za pierwszym razem... no cóż, znawca sushi z pewnością stwierdziłby, że to była tragedia. Ryż był niedogotowany, a jednocześnie rozgotowany. Wzięło się to z tego, że nie chciało mi się czekać... na nic ;) A jak się okazuje, na przygotowanie ryżu do sushi trzeba jednak zarezerwować sobie około godziny. Za drugim razem było nieco lepiej, ale wciąż daleko od ideału. Dziś jednak znalazłam stronę z naprawdę dobrym przepisem na ryż do sushi: http://osushi.pl/gotujemy-ryz/ - i wyszedł idealnie, przynajmniej jak na moje oko. Prawdziwy sushi master pewnie miałby jakieś zastrzeżenia, ale każdy zwykły śmiertelnik na pewno byłby zadowolony.

Zrobiłam hosomaki z łososiem i trochę nieudane (bo rozwalające się, mogłam związać kawałkiem "glona", ale już mi się nie chciało, szczególnie, że nie zapomniałam o pałeczkach i trzeba było jeść rękami, więc i tak wszystko bardziej się rozwalało i tak) nigiri, też z łososiem.


Uwielbiam surowego łososia. Mogę go także jeść w formie surowej, samej ryby (zapomniałam jak to się nazywa po japońsku D:) z sosem sojowym. Dobry łosoś wręcz rozpływa się w ustach ;) Ten, z Lidla, był okej, ale nie był mimo wszystko najlepszym łososiem, jakiego jadłam.

Kocham sushi!  <3

niedziela, 11 sierpnia 2013

Ulubiona herbata

Pamiętam z dzieciństwa, że herbata Lipton była jedną z najlepszych (i najdroższych) herbat. Niesamowicie aromatyczna i smaczna. Niestety, te czasy z niewiadomych przyczyn przeminęły. Lipton to już nie jest to, co kiedyś, i nie mówię tego owładnięta sentymentem typu "za komuny/za moich czasów było lepiej". Herbaty Lipton ciężko teraz odróżnić od ich tańszych odpowiedników. Odkryłam za to jedną - niestety również drogą - herbatę, która trzyma poziom: Dilmah.

Jest to firma obecna na polskim rynku stosunkowo krótko, gdyż ona sama ma stosunkowo krótką historię - jej początki sięgają lat dziewięćdziesiątych. Ja sama pamiętam popijanie herbatek smakowych Dilmah w piątkowe popołudnia w gimnazjum, podczas spotkania redaktorów gazetki szkolnej. Pamiętam też, że wcale mnie wtedy nie zachwycała - to ma być karmelowe? To ma być jeżynowe? Gdyby nie etykietka, w życiu nie zgadłabym, co piję! Ostatnio jednak po wielkim rozczarowaniu Liptonem odważyłam się dać szansę firmie Dilmah jeszcze raz. Okazało się, że słusznie.

Albo to taki dobry rodzaj herbaty, albo Dilmah magicznie poprawiła jakość swoich produktów, bo jestem tą herbatą zachwycona. Wspaniała jest też ich zwykła czarna sypka herbata, ma aromat i smak. I moc, bo nie trzeba tony liści, by napar miał głęboki kolor i konkretny smak.
Jeśli chodzi o smakowe, to bardzo dobra jest mango & truskawka.


Opakowanie nie jest przetłumaczone na polski, więc trzeba polegać na znajomości angielskiego lub... obrazkach ;)

Oprócz papierowego pudełka, torebki są zapakowane w dodatkowe opakowanie, dzięki któremu herbata nie traci aromatu zanim dotrze do domu klienta.


Do mojego kubka-giganta (pojemność 0.6 l! Standardowe kubki mieszczą średnio 0.4 l) daję aż 2 torebki i parzę do oporu, by wycisnąć z nich najmniejsze resztki ich herbacianego życia~


Herbatki są niestety jedynie perfumowane (nie sposób doszukać się w Dilmah zasuszonych kawałków owoców czy innych ziółek), ale i tak dobre. Ze względu na cenę (w zależności od sklepu nawet do 10 zł) pijam je jedynie od święta, ale za każdym razem jest to nie lada święto ;)

P.S. Jakiś czas temu podczas zakupów usłyszałam rozmowę (nie mogę zamknąć uszu nooo!) między młodą dziewczyną i chłopakiem, którzy najwidoczniej razem mieszkają. Rozmawiali o szafce w ich kuchni, która jest do wyłącznej dyspozycji dziewczyny, bo trzyma ona w niej... swoje herbaty. Dziesiątki rodzajów herbat. Pomyślałam sobie: "To jest to, do czego dążę w życiu!" XD Kiedy będę miała własny kąt i wystarczająco dużą kuchnię, przeznaczę sporo miejsca na herbatki. Odkryłam bowiem w sobie herbacianego konesera. W dzieciństwie przyzwyczajono mnie do picia herbaty zamiast wody, do wszystkiego - herbata przed śniadaniem, herbata po śniadaniu, herbata do obiadu, herbata na bolący brzuszek, herbata na dobranoc, herbata na przeziębienie, herbata z nudów. Teraz jednak zorientowałam się, że nie wszędzie tak jest. I że są herbaty lepsze i gorsze, i że mają różne właściwości w zależności od temperatury i czasu parzenia. Ten napój, który był tak wszechobecny w moim życiu i tak przez to pospolity, ma tak naprawdę o wiele więcej do zaoferowania. Była to dla mnie dosyć przełomowa informacja.

poniedziałek, 1 lipca 2013

Czy ja się kiedyś wyśpię?

Insomnia - bezsenność.
Oversomnia - moje słowo na "schorzenie", na które cierpię, czyli wieczna tęsknota za moim łóżkiem.

Wzięłam słowo schorzenie w cudzysłów, bo doskonale zdaję sobie sprawę, że tak naprawdę nic poważnego mi nie jest.

"A może to niedobór jakiegoś pierwiastka?"
"A może to zespół przewlekłego zmęczenia?"

Taa, gdzie tam. Zawsze kiedy mam wszystkie objawy jakiejś przewlekłej choroby, robię badania i okazuje się, że jestem zdrowa jak koń. Swoją drogą, jestem pewna, że gdybym poszła do lekarza i powiedziała, że podejrzewam, że cierpię na zespół przewlekłego zmęczenia, to odesłano by mnie z kwitkiem - a na tym kwitku recepta na witaminy i zalecenie, żeby nie być takim żałosnym leniem i paranoiczką. I żeby się nad sobą nie użalać. Oczywiście gdybym poszła do lekarza prywatnie, dostałabym skierowanie na badania wszystkich możliwych parametrów. I okazało by się, że potrzebuję tylko tabletek z magnezem czy coś. I byłaby to wiedza, której zdobycie kosztowałoby mnie jakieś 800 zł na lekarza i badania.

Nieważne, ile śpię - czy to 7, 8 czy 10 godzin - zawsze zanim zajdzie słońce robię się zmęczona i śpiąca.
A może to dlatego, że przeważnie nie przesypiam tych wszystkich godzin bez przerwy? Prawie zawsze ktoś w domu wstaje przede mną i budzi mnie swoim chodzeniem po mieszkaniu, bo mam bardzo płytki sen. Zasypiam zaraz potem. Ale może to już się nie liczy?

Przeczytałam gdzieś, że aby tak naprawdę się wyspać, powinno się pójść spać około 22.00, bo o tej porze coś tam coś tam. Kiedyś mi się to chyba udało i było całkiem nieźle. Ale ogólnie spełnienie tego warunku jest niemożliwe. Nigdy nie udaje mi się być w łóziu gotowa do spania o 22. Przeciwnie, im później się robi, tym mniej chce mi się spać, a około północy to normalnie jestem gotowa w piżamie świat zdobywać. Na mądrych stronach w internetach wyczytałam, że ludzie o wyższym IQ mają tendencję do nocnej aktywności, podczas gdy ludzie obdarzeni niższą inteligencją idą spać wcześniej. Nie ma co, niesamowicie mi to pochlebiło. Co nie zmienia faktu, że moje życie byłoby prawdopodobnie o wiele bardziej ustabilizowane, gdybym była gupsza.

W kilku źródłach widziałam też, że temperatura w sypialni powinna wynosić około 17 stopni. Co za bzdura! Ja nie mogę spać jak jest tak cholernie zimno! Plus, słowo daję, kiedy jest mi zimno w ramiona (czyli kiedy mam piżamę z krótkim rękawem i nie ma upału) jak śpię, to mam naprawdę paskudne koszmary. Może kiedyś jakiś mądry amerykański naukowiec powiąże ze sobą te dwa fakty.

Co by to nie było, fakty są takie, że całymi dniami marzę o powrocie do łóżka.

A może to miłość?

Domowy szampon z siemienia

Cały dzień w domu, nigdzie nie wychodzę, a łeb tłusty, że aż niemiło... Jako że wszystko w obrębie mojej czaszki wybitnie się przetłuszcza (włącznie ze skórą twarzy), jestem niestety zmuszona myć głowę codziennie, i to codziennie rano, bo jeśli zrobię to wieczorem, to w drugiej połowie następnego dnia jest tra-ge-dia.
Po całym dniu pracy poprzedniego dnia - a jest to praca ciężka, i to w idiotycznym daszku na czole - poczułam ogromną potrzebę odświeżenia się w 100%, ale to oznaczałoby używanie szamponu dosłownie codziennie, a ja wierzę, że nie jest to dobre ani dla skóry głowy ani dla włosów. Zamiast tego więc zrobiłam sobie szampon z siemienia lnianego.



Szampon z siemienia lnianego
Znalazłam ten patent (i wiele innych zresztą też) na blogu Alina Rose Make Up Blog i troszkę zmodyfikowałam.
Ponieważ mam dostęp do ziołowej apteczki mojej babci, robię to w ten sposób, że:
1. Do wrzącej lekko wody (około dwóch szklanek) dodaję płaską łyżkę siemienia lnianego (ziarna, nie proszek) i gotuję na bardzo, bardzo małym ogniu przez około 10-20 minut - aż zrobi mi się taki klej :)
2. W tym samym czasie do oddzielnej szklanki wsypuję ok. 2 łyżeczki suszonych liści pokrzywy (do kupienia w aptece, koszt: kilka złotych) i 1 łyżeczkę rumianku (koszyczek rumianku też do kupienia w aptece za kilka złotych), zalewam wrzącą wodę do połowy szklanki, przykrywam podstawkiem i czekam, aż zioła porządnie "naciągną".
3. Do moich ziół w szklance dodaję 1-2 łyżeczki sody oczyszczonej i wyciskam sok z grubego plasterka cytryny.
4. Odcedzam klej od ziaren siemienia lnianego, następnie również cedząc przez sitko dodaję wywar z ziół, staram się połączyć mniej więcej te dwie mieszaniny, pozostawiam do ostygnięcia i voila! Naturalny szampon gotowy.

Dlaczego użyłam akurat tych ziół?
- pokrzywa - bo ma właściwości oczyszczające (czy jakie tam) na przetłuszczającą się skórę głowy. Nie bez powodu jest tyle szamponów "z pokrzywy" do włosów przetłuszczających się. Nie żeby były jakoś specjalnie skuteczne, ale coś w tym musi być. Plus moja babcia mówi to samo - a ta kobieta jest chodzącą encyklopedią wiedzy o właściwościach wszelkich ziół polskich pól, więc ja jej wierzę ;)
- rumianek - ma właściwości kojące, plus dodatkowo delikatnie rozjaśnia włosy, więc przy częstym stosowaniu trzeba uważać, jeśli zależy nam na ciemnym i głębokim kolorze. Mi akurat w ogóle na tym nie zależy - mój naturalny kolor włosów to "ciemny blond" tudzież "jasny brąz".
- soda - bo po prostu oczyszcza. To właśnie jej obecność przyczynia się w największym stopniu do tego, że ten szampon faktycznie oczyszcza przetłuszczone włosy. UWAGA! Soda wysusza włosy, szczególnie suche, zniszczone i wysokoporowate, więc po pierwsze nie przesadzamy z ilością, a po drugie nakładamy szampon tylko na skórę głowy (staramy się, żeby soda nie miała kontaktu włosami na długości, czyli poniżej uszu).
- sok z cytryny - również oczyszcza i odświeża skórę głowy i wydaje mi się też, że zapobiega efektowi kompletnie matowych włosów.

Teoretycznie jest jeszcze wiele ziół, które by tu pasowały, np. brzoza, która wzmacnia cebulki włosów czy skrzyp, o którego właściwościach chyba wie już każde dziecko dzięki wszechobecnym reklamom produktów typu Skrzypowita. Jednak tak jak ze wszystkim: co za dużo, to niezdrowo. Niedawno fryzjerka mojej babci powiedziała jej, że nie powinno się mieszać w jednej masce oleju rycynowego i nafty. Nie powiedziała w sumie dlaczego, a ja zrobiłam tak dwa czy trzy razy i żyję, włosy mi nie wypadły :) Ale może działanie tych składników wzajemnie się "anuluje", kiedy się je razem połączy, kto wie.

Tak więc ja używam tych łatwo (i tanio!) dostępnych ziół do sporządzenia "szamponu", który naprawdę działa. Oczywiście jego działanie nie jest aż tak skuteczne, jak prawdziwego i dobrego szamponu, ale muszę przyznać, że jest nawet porównywalne.

Dodatkowo dziś nie miałam ochoty na szarpanie się z rozczesywaniem włosów po myciu, więc po wszystkim użyłam odżywki do spłukiwania Glisskur do włosów bardzo suchych i zniszczonych z potrójnym kompleksem keratyny. To moja pierwsza kupna odżywka, więc nie powiem, że jest najlepsza, bo zwyczajnie nie mam porównania. Ale jestem zadowolona z jej działania, bo włosy bardzo ładnie po niej pachną (tak trochę jakby kokosem, bardzo lubię ten zapach), błyszczą się, faktycznie nie widzę już rozdwojonych końcówek, no i przede wszystkim rozczesywanie jest bezbolesne i trwa mniej niż minutę, co samo w sobie potrafi skłonić mnie do zakupu ;) Tak więc w moim odczuciu rozczesywanie po tym "szamponie" z siemienia jest nieco trudniejsze niż zwykle, dlatego osobiście używam odżywek, które są w stanie mi to ułatwić.

Absolutnie polecam, jeśli chcesz, żeby twoje włosy odpoczęły trochę od szamponów, chociaż na jeden dzień. Nie mam pojęcia, jakie efekty miałoby stosowanie wyłącznie tej mikstury zamiast tradycyjnych szamponów. Ale zawsze im mniej chemii, tym lepiej :)

Zobacz również: