niedziela, 10 stycznia 2016

Kosmetyczna czystka!

Nie robię sobie żadnych noworocznych postanowień - ale jest to dobra okazja, żeby się za coś w końcu zabrać! Na przykład za wyrzucanie starych, nieużywanych i/lub przeterminowanych kosmetyków do makijażu. Biorąc pod uwagę jak rzadko i skromnie się maluję, moja kolekcja kosmetyków do makijażu jest całkiem zdumiewająca.

Natknęłam się na ten artykuł, w którym autorka pomaga pożegnać się z niepotrzebnymi i przeterminowanymi elementami kolorówki. Od jakiegoś czasu zastanawiałam się, jaki może być termin ważności takich produktów... szczególnie, że od jakiegoś czasu noszę soczewki.
Według powyższego artykułu wygląda to tak:

• Pudry, np. podkłady, róże i cienie do powiek: 1 rok
• Tusz do rzęs i eyelinery w płynie: 3 miesiące (!) - chcemy uniknąć wprowadzania bakterii do oczu
• Kredki: 6 miesięcy
• Formuły kremowe, np. korektory i róże: 6-12 miesięcy
• Szminki: 1 rok
 • Gąbki: 1 miesiąc lub krócej, jeśli nie są czyszczone po każdym użyciu

Ile z nas wyrzuca żelowe eyelinery po 3 miesiącach? Lasu rąk na pewno nie zobaczę! :P
Oczywiście robiąc czystkę kosmetyczną nie trzymałam się sztywno tych reguł, bo come on, gdybym miała wyrzucać kredki do oczu lub konturówki po 6 miesiącach, to prawie wcale bym się nimi nie nacieszyła. Co nie zmienia faktu, że wiele rzeczy trafiło do kosza. Czas tak szybko zleciał... studniówka była wczoraj... kosmetyki, które kupiłam na tamtą okazję walają się po szufladzie... a jestem już po studiach. D:

Wyszła z tego taka mała torebka (a nie obejmuje to szminek i błyszczyków, które trzymam w oddzielnej kosmetyczce, do której nie chciało mi się dzisiaj dokopywać):

Chcecie wiedzieć, co było w środku? Niektóre kosmetyki zostały wyrzucone ze względu na wiek, a niektóre ze względu na to, że są po prostu beznadziejne :D



  • Astor, puder matujący Anti Shine Matitude nie jest stary, ale wyleciał, bo po dwóch użyciach mnie zapchał, a odcień jest mimo wszystko nieco za blady.
  • Maybelline Dream Mat Powder - nie mam pojęcia ile ma lat, ale więcej niż 2! Używałam go namiętnie, aż połamał się do takiej formy i stał się bardzo niewygodny w użyciu. Był już stary, więc zamiast bawić się w sklejanie go (wiem, że jakoś się da), kupiłam nowy.
  • Cienie do powiek Lovely - kupione na chybił trafił dawno temu, kiedy nie miałam pojęcia, jakie kolory pasują do mojej karnacji i urody. Ze względu na nietwarzowe kolory i bardzo słabą pigmentację przeleżały, sporadycznie używane, w takim stanie aż do dziś.
  • Dwukolorowe cienie Lovely, Essence lub Wibo (nie pamiętam). Mocna pigmentacja, kolory jednak za bardzo nasycone jak na mój typ urody, a teraz już produkt mocno się przeterminował (3-4 lata D:)
  • Essense, biały perłowy cień do oczu. Jedna wielka pomyłka. Kupiłam go sugerując się uniwersalnymi radami makijażowymi typu "każda dziewczyna w swojej kolorówce powinna mieć...". Jak mówiła mama, "ty nie jesteś wszyscy" :D
  • Paletka korektorów Wibo - zupełnie nie trafiła w moje potrzeby pod żadnym względem.


  • Podkład w sztyfcie (chyba Avon) - miał dobre 6 lat. Ostatni raz używałam go 4 lata temu. No i po co człowiek trzyma takie coś w szufladzie po tyle lat, no po co? :P
  • Rimmel, czerrrrwona szminka. Na warszawskiej ulicy robiłam z nią furorę, szczególnie wśród obcokrajowców na starówce - zdaniem niektórych dlatego, że wyglądałam jak prostytutka. :D Krwiście czerwone usta to jednak nie moje klimaty, więc po paru użyciach wylądowała w ciemnym kącie, gdzie przewalała się przez jakieś 3 lata.
  • MaxFactor 2000 Calorie, maskara - przeterminowała się, ale zanim to się jeszcze stało, bardzo szybko wyschła. Nie wiem czemu parę miesięcy trzymałam w domu prawie puste opakowanie po wyschniętej maskarze.
  • Kredka do ust jednej z bardzo tanich marek (chyba Lovely). Dostałam ją chyba jeszcze w gimnazjum! O zgrozo! Nie wspominając o tym, że ten prawie neonowy róż z brokatem nie pasuje NIKOMU :D
  • Icing, zielony eyeliner i tusz do rzęs w jednym. Nigdy nie działał za dobrze - po prostu nie krył rzęs jako tusz. Jako eyeliner nie był zły, ale rzadko używam eyelinerów, a teraz jest już przeterminowany - zwyczajnie się zwarzyło, jak widać na zdjęciu).
  • MySecret, różowy eyeliner w płynie.Użyty dosłownie 2 razy (raz na Sylwestra 2014/2015, a drugi raz nie pamiętam, więc mógł się on nawet nie wydarzyć!). W opakowaniu wygląda znośnie, ale na powiekach zamienia się w neonową żarówę.
  • Eveline, korektor pod oczy (nazywał się chyba 8w1 coś tam). Bardzo szybko starły się napisy na opakowaniu. Sam korektor nie pasował mi kolorystycznie - za bardzo żółty i ciemny, poza tym słabo krył.
  • Kobo, Perfect Cover Stick - korektor głównie pod oczy w formie sztyftu. Niemożliwy do współpracy, połamany w środku i suchy, a jak już jakimś cudem udało się go zaaplikować, to był za jasny i odkładał się w zmarchach. Leżał w szufladzie co najmniej 2 lata.

 Wywaliłam także stare i brudne pacynki do makijażu, które chyba jeszcze nigdy nikomu (poza dziewczynkami z podstawówki) się nie przydały.

Staram się takie czystki robić regularnie, nie tylko w kosmetykach, ale i dokumentach czy ubraniach.

A Wy? Trzymacie w domu jakieś kosmetyczne trupy? Zachęcam do przejrzenia zawartości kuferków tudzież szuflad, bo często nie zdajemy sobie sprawy z tego, ile bezużytecznych bubli w nich przechowujemy! :)

środa, 11 listopada 2015

Aktualizacja!

Dawno mnie tu nie było! Zaniedbuję tego bloga tak samo jak mojego drugiego, jedzeniowego, a to dlatego, że zaczęłam pracować na cały etat! Praca - spoko, ale angażuje człowieka na 8 godzin dziennie (do czego nie jestem przyzwyczajona :P), co - plus prawie codzienne treningi po pracy - nie zostawia wiele czasu na pisanie bloga. A nawet gdy mam czas, to jestem zbyt wyssana z energii, żeby mieć jeszcze jakąś wenę. Lub muszę ten czas poświęcić na porządki w mieszkaniu po całym tygodniu maksymalnego zaniedbania albo gotowanie posiłków na następny tydzień pracy. Hmm, w sumie brzmi to gorzej niż wygląda w rzeczywistości, naprawdę :P

A więc za pierwszą wypłatę poszłam do fryzjera! :D Oczywiście nie żeby zaszaleć, tylko żeby podciąć końcówki. Co dla samopodcinającej się włosomaniaczki może stanowić odrobinę szaleństwa :P Salon fryzjerski, w którym zwykle podcinałam końcówki za 15 zł - co jak na Warszawę jest niespotykaną taniochą! - został przekształcony w jakiś salon piękna, w którym jest tylko już "stylista fryzur", czy jakoś tak. Więc poszłam gdzie indziej. W tym samym budynku znajduje się malutki salonik fryzjerski, ale taki z prawdziwego zdarzenia. Za podcięcie końcówek bez mycia chcieli 25 zł, więc się zgodziłam - wg moich doświadczeń zwykle chcą co najmniej 40 zł.

Pani fryzjerka nie miała litości dla moich włosów. Czesała je gęstym grzebieniem, a kiedy napotykała na jakiś splątany fragment, to szarpała, aż rozczesała. Bolesna była to strategia, a moje włosy ostatnio bardzo się plączą, więc możecie sobie wyobrazić stopień mojego zadowolenia z przebiegu całego procesu... Końcówki podcięła na szczęście tak jak chciałam. Co do ostrości i jakości użytych przez nią nożyczek nie jestem pewna, ale przynajmniej centymetrów ubyło tyle, ile miało ubyć... Czyli jakieś 3. Oto efekty:





Pasek w talii jest oczywiście do celów pomiarowych, nie modowych. Chociaż z tyłu nie wygląda to najgorzej :D

Włosy mają być podcięte w kształt litery U. Jak widać, ciężko zapanować mi nad końcówkami. Wyglądają lepiej niż w poprzedniej aktualizacji, ale to dlatego, że wtedy zostały wyczesane grzebieniem z szeroko rozstawionymi zębami, a tutaj - tą ślicznotką:


 Uwielbiam <3 Kocham rzeczy piękne, a ostatnio ciągnie mnie do złota. W pracy już dwie koleżanki pytały się mnie o tę szczotkę, kiedy czesałam sobie nią włosy. Jedna z nich powiedziała, że jej koleżanka twierdzi, iż odkąd kupiła Tangle Teezer, nie jest w stanie wyobrazić sobie czesania się czymkolwiek innym! Poniekąd ją rozumiem ;)

Jeśli chodzi o przyrost, to ostatnio coś wolno rosną mi włosy. Częściowo to pewnie wina pory roku. Żywieniowo raczej na pewno wszystko jest okej - odstawiłam całkowicie gluten i nabiał, plus co najmniej jeden posiłek dziennie jest paleo, a więc jem prawie same wartościowe rzeczy (nie zapycham się ciastkami, chlebem, makaronem itd.). Rozważam suplementację np. Calcium Pantotenicum, ale to od grudnia. Póki co kilka razy w tygodniu wcieram w skórę głowy olej łopianowy z papryką na całą noc, czasem Jantar na cały dzień lub trochę soku z cytryny na skalp. Grunt to systematyczność, a to ostatnio trochę u mnie szwankuje. Ale tylko trochę.

A jak tam Wasza walka o centymetry? :)  


niedziela, 4 października 2015

Niedziela dla włosów: Jego Wysokość Jajo i Jej Wysokość Awokado, plus księżniczka Oliwa



Tak, wszystko ze mną w porządku, dziękuję :D Postanowiłam nadać powyższym składnikom takie tytuły, bo moim zdaniem w pełni na nie zasługują! Są to według mnie absolutne klasyki w pielęgnacji włosów - prawdziwa rodzina królewska.

Dawno nie robiłam sobie takich kompresów na skalp i włosy. A to przecież od nich zaczęła się moja cała pielęgnacja! Niestety takie kompresy są niewygodne, bo najpierw trzeba oddzielić żółtko od białka, obrać i pociapać awokado, wymieszać z olejem, potem nakładanie tego na włosy nie należy do najłatwiejszych zadań; często mimo dobrej konsystencji kompresu i owijania folią kapie mi trochę na ramiona czy spływa po skroni, a na koniec trzeba umyć głowę szamponem, i trzeba to zrobić dokładnie, bo inaczej włosy zwyczajnie się nie domyją i będzie jedna wielka klapa.
Tak więc jak widać taki kompres nie jest tak prosty i przyjemny w użyciu jak sklepowa maska, ale daje o wiele lepsze efekty, bo faktycznie odbudowuje włosy i przyczynia się do wyraźnej poprawy ich stanu, a nie tylko wyglądu.

UWAGA: Istnieją włosy, które nie tolerują dobrze protein, albo nie tolerują protein wielkocząsteczkowych, takich jak w jajku. W takim przypadku po takim kompresie może nastąpić pogorszenie wyglądu włosów, a w najlepszym przypadku właścicielki takich włosów nie zaobserwują żadnej poprawy. Wtedy nie należy się zrażać, tylko zwyczajnie wyeliminować jajko i spróbować ponownie za tydzień :) 

Składniki kompresu:
  • żółtko jaja
  • 1/5 dojrzałego awokado
  • 2 łyżki oliwy z oliwek lub ulubionego oleju do włosów
  • 1 łyżeczka soku z cytryny
  • ewentualnie jakiś humektant: miód, aloes, gliceryna, itp. (ja nie użyłam)
 Sposób przygotowania kompresu:
  1. Żółtko oddzielić od białka - będziemy używać tylko żółtka (białko jako źródło protein jest ok, ale bardzo skleja włosy, dlatego generalnie nie używa się go do włosów).
  2. Awokado rozciapać widelcem, dodać do żółtka i wymieszać.
  3. Dodać sok z cytryny, dzięki temu konsystencja będzie nieco bardziej przyjazna i olej lepiej wymiesza się z całością. Teraz należy dodać również ewentualne humenktanty.
  4. Wmieszać olej.



Sposób użycia (dla doświadczonych włosomaniaczek to wszystko oczywiste, ale nie każda czytająca to osoba jest doświadczoną włosomaniaczką):
  1. Umyć skalp i włosy mocnym szamponem-zdzierakiem, żeby przygotować je na dawkę dobroci, jaka za chwilę nastąpi.
  2. Odcisnąć włosy z wody,  użyć ręcznika lub bawełnianej koszulki, żeby włosy były tylko wilgotne! Inaczej szybko pożałujemy lenistwa.
  3. Nałożyć kompres równomiernie na całą długość włosów i skórę głowy. Do nakładania na skalp można użyć wacika.
  4. Owinąć głowę folią i ręcznikiem, trzymać 30-45 minut, a nawet godzinę.
  5. Gdy nadejdzie już ten czas, że dłużej nie da się z tym wytrzymać, należy dokładnie i długo płukać włosy i skalp, bo jakąś część z tego da się wypłukać samą wodą. Resztę TRZEBA domyć szamponem. Najlepiej użyć średnio delikatnego szamponu, np. Alterra (szampony dla dzieci mogą sobie nie poradzić) i broń Boże niczym go nie rozcieńczać ani nie używać samej piany, bo zwyczajnie nie wystarczy. Należy użyć hojnej ilości szamponu, żeby umyć dokładnie skalp oraz włosy na długości! Sama spływająca piana nie wystarczy - trzeba tę pianę dokładnie wcierać w całe włosy przez około minutę, żeby mieć pewność, że włosy nie będą po tym wszystkim przeciążone. 
  6. Jedno mycie powinno wystarczyć, chyba że macie włosy niskoporowate.
  7. Nie używać już żadnych odżywek do spłukiwania! Poczekać, aż włosy wyschną i wtedy stwierdzić, czy końcówki jeszcze czegoś potrzebują. Jeśli beztrosko nałożycie np. odżywkę bez spłukiwania lub serum zanim włosy wyschną, to jest szansa, że skończycie z tłustymi strąkami, więc ostrożnie.
  8. Podziwiać swoje wzmocnione i odżywione włosy :)


Taki cotygodniowy kompres to dobre rozwiązanie na ten jesienny okres, kiedy walczymy zarówno z przesuszeniami po lecie, jak i z bezlitosnym jesiennym wiatrem i - już niedługo - efektami początku sezonu grzewczego...

Używacie takich tradycyjnych masek? Czy może trzymacie się od jajka z daleka? :)

piątek, 25 września 2015

Małe hiszpańskie zakupy kosmetyczne

Z Hiszpanii wróciłam już jakiś czas temu, ale pomyślałam, że może jednak warto byłoby pokazać moje skromne zakupy kosmetyczne, które tam poczyniłam :)


1. Revlon Natural Honey, żel pod prysznic z olejem arganowym. To chyba nie ten Revlon, nie? A może i tak, skoro logo jest identyczne... Kupiłam ten żel w sklepie w dawnej strefie bezcłowej przy granicy z Francją za niecałe 2 euro w promocji! Za cały litr produktu! Za taką cenę nie spodziewałam się cudów, a okazało się, że całkiem błędnie! Żel jest naprawdę świetny - dobrze się pieni, ładnie pachnie, nie wysusza skóry, mimo tego, że jak większość żeli bazuje na SLeS. Gdyby tak nadarzyła mi się kolejna okazja, żeby odwiedzić tamten sklep lub dorwać te żele, wykupiłabym całą ofertę! :D
Skład:
 Jak widać, tytułowego miodu (mel) w składzie zwyczajnie nie ma. Jest za to gliceryna, która ma podobne działanie co miód, czyli nawilżające. Chociaż trochę bez sensu reklamować produkt o nazwie "natural honey", jeśli miodu ani widu ani słychu ;)

2. Belle&Essence, mgiełka do ciała (eau de cologne) o zapachu zielonej herbaty i imbiru. Kupiona w lokalnym supermarkecie. Fajnie pachnie, chociaż nie ma nic wspólnego ani z herbatą, ani z imbirem, no i bardziej podobał mi się zapach tuż po kupnie. Lubię takie mgiełki do ciała, bo od perfum boli mnie głowa. A tak to trochę popachnie, ulotni się i problem z głowy ;)

3. Babaria, balsam łagodzący po opalaniu z aloesem. Pierwszy raz zobaczyłam tę markę właśnie w Hiszpanii, ale po powrocie do Warszawy okazało się, że wiele produktów Babaria jest dostępnych na stoisku w pobliskim centrum handlowym... Bardzo fajny produkt. Musiałam kupić coś takiego na moje poparzone plecy i łydki (ach, to zdradliwe śródziemnomorskie słońce!), skusiłam się na to dlatego, że był to pełnowymiarowy gratis dołączony do kremu z filtrem SPF 50 w takich samych wymiarach. Filtr był niestety tylko UVA, czego jakoś nie zauważyłam w sklepie, ale balsam po opalaniu za to zdał egzamin. Bardzo lekka, przyjemna i wydajna formuła, intensywnie nawilża. Zawiera też glicerynę, masło shea, witaminę E i allantoinę, czyli wszystko, czego potrzebuje spalona skóra. W dodatku był to jeden z tańszych produktów. Przy najbliższej okazji wybiorę się ponownie na tamto stoisko przy Tesco i wypróbuję więcej produktów tej firmy.
Skład:


4. Krisbel, mydełko z glinką. Perełka z supermarketu :) Używam od 2 dni, zobaczymy jak sprawdzi się na mojej twarzy. Póki co mogę powiedzieć tyle: bardzo mocno się pieni, pachnie trochę jak cytrynowy płyn do mycia naczyń... Równie dobrze tego zapachu mogłoby nie być, bo mydełko samo w sobie nie pachnie tragicznie, a ten zapach to tylko dodatkowa, dziwna nuta zapachowa.
Skład jest zacny, spójrzcie zresztą same/sami (nie będziemy panów dyskryminować, a co!):


Do tego produkt nie był testowany na zwierzętach, a opakowanie nadaje się do recyclingu.

5. Dodatkowo w sklepie bezcłowym kupiłam antyperspirant w kulce Sanex. Nie jest to jakiś typowo hiszpański lub nieznany w Polsce produkt, ale pomyślałam, że powiem o nim tutaj, bo kosztował coś koło 1,50 euro, też w promocji.


sobota, 19 września 2015

Aktualizacja po wakacjach

Oto kolejna aktualizacja, zaledwie półtora miesiąca od poprzedniej, ale w międzyczasie moje włosy były brutalnie traktowane bardzo słoną morską wodą i złym grzebieniem przez prawie 2 tygodnie, więc różnica między aktualizacją z lipca a dzisiaj będzie niestety na minus... A zresztą zobaczcie same:

Dzisiaj (wrzesień):
 (włosy tuż po myciu, jeszcze trochę wilgotne tu i tam, wyczesane grzebieniem z szeroko rozstawionymi zębami)
 (tutaj włosy trochę się już poczochrały)


Lipiec:



Jest też różnica w oświetleniu - na pierwszych zdjęciach światło pada z boku, natomiast na zdjęciu z lipca jest całkowicie za fotografem, plus sposób rozczesania: do zdjęcia z lipca wyczesałam włosy szczotką Tangle Teezer, która lepiej wygładza i rozczesuje niż grzebień z szeroko rozstawionymi zębami. Mimo to widać, że na nowszym zdjęciu włosy są trochę bardziej matowe niż wcześniej. Rozwiązanie: powrót do regularnego olejowania, które z różnych względów ostatnio zaniedbałam. 
Widać też, że włosy urosły, bo kształt "U" trochę się rozmył :) 

Jeśli chodzi o długość, to patrząc na włosy z przodu widzę, że odrosła mniej więcej połowa tej długości, która została ścięta w ramach radykalnego cięcia (klik!). 

Niedługo do zdjęć zacznę chyba zakładać wstążkę na wysokości, do której chcę zapuścić włosy. Teoretycznie powinno się to zawsze robić, ale w praktyce nie chciało mi się, kiedy włosy były tak krótkie, że dystans między tą wstążeczką i włosami był duży i ciężko byłoby z tego powodu ocenić postęp. Teraz chyba podejdę do tego całego zapuszczania bardziej konstruktywnie i zacznę się wstążkować :)

A czy Wy widzicie wyraźną różnicę w wyglądzie i kondycji waszych włosów po wakacjach?


P.S. Na moim blogu żarciowym pojawiły się nowe wpisy, założyłam też stronę na Facebooku, żeby łatwiej było nadążać za nowościami; będę tam również wstawiała linki do ciekawych przepisów z innych blogów. Ponieważ na zdrowym ciele rosną zdrowe włosy (czy jakoś tak ;) ), zapraszam do zerknięcia - może zostaniecie na dłużej :) Box do obczajania i lajkowania poniżej:



sobota, 12 września 2015

Denko!


Które to już denko? A nie wiem, czy to ważne? :P Ważne, że jest! Zapraszam :)

1. L'Oreal Elseve Total Repair 5, odżywka wypełniająca. Twierdzi, że zawiera "cement", który "wypełnia ubytki" we włosach. Brzmi to jak jakieś voodoo, a chodzi tak naprawdę o jakieś aminokwasy i keratynę, czyli składniki protein i proteiny, które owszem, wypełniają ubytki we włosach. Jeśli chodzi o faktyczne działanie, to było okej. Bez szału. Konsystencja dosyć wodnista, zapach typowy dla kosmetyków Elseve - nie jest to mój ulubiony zapach. Szybko wchłania się we włosy, co dla mnie nie jest zaletą. Było okej, ale bez szału i dlatego nie kupię ponownie. Całe szczęście kupione było na promocji, chyba za ok. 8 zł w SuperPharm.

2. Alterra, emulsja z granatem do oczyszczania twarzy. Nie, nie i jeszcze raz nie. Myślałam, że będzie to kompromis między OCM i normalnym oczyszczaniem, ale niestety kompletnie się na mojej twarzy nie spisało. Lepka konsystencja, niedokładne oczyszczanie, a po zmyciu wodą (co było konieczne ze względu na okropny dyskomfort na twarzy) - brak nawilżenia! Moja tłusta skóra domagała się nawilżenia mimo tego, że ta emulsja jest przeznaczona do skóry suchej! Użyłam kilka razy, potem przez długi, długi czas stało to to na półce, aż w końcu wylądowało w koszu. Zdecydowanie nie kupię ponownie tej emulsji ani żadnego produktu stworzonego w ten sam sposób.

3. Alterra, szampon nadający objętość, papaja i bambus. Jest to ulubiony, oprócz wersji z pszenicą, szampon wielu osób - ale nie mój. Pachnie jak proszek do oranżady, co nie musi być koniecznie wadą. Natomiast jeśli chodzi o działanie, to nie lubię efektu, jaki daje na moich włosach. Trochę skrzypiący, ale nie do końca. Po użyciu mam wrażenie, że czegoś moim włosom i skórze głowy brakuje. Wolę delikatniejsze szampony, uzupełniane raz na jakiś czas mocniejszym szamponem z SLS, niż takie pół na pół. Tej wersji nie kupię ponownie; pozostanę wierna Alterze migdałowej, nawilżającej z granatem i tej z pszenicą. Polecam polować na promocje, bo cena regularna to 9,99 zł, a w promocji 6,99 czy nawet 5,99! Zawsze wtedy wrzucam do koszyka nawet po 4 butelki ^^

Produkty Alterry są dostępne wyłącznie w drogeriach Rossman.




4. Intimelle, delikatny żel do higieny intymnej z rumiankiem. Dowiedziałam się o nim na jakimś blogu, teraz nie mam już pojęcia, gdzie dokładnie... Ale była tam dokładna analiza składu m. in. właśnie tego żelu i tak w skrócie chodzi o to, że to żel idealny! Niedrogi (nie pamiętam dokładnie ile, ale poniżej 10 zł, w promocji nawet po 4 zł!), bez ani jednego niebezpiecznego składnika, z kwasem mlekowym i łagodzącym rumiankiem, a jednocześnie skuteczny :) Trzeba jednak uważać biorąc inne wersje, bo np. wersja z różą zawiera już jakieś SLeS lub SLS. Obecnie używam wersji z korą dębu, która jest oczywiście bezpieczna pod tym względem, a w kolejce czeka wersja z aloesem, również sprawdzona przeze mnie pobieżnie pod kątem niefajnych substancji. Czy kupię ponownie? Już kupiłam! :P Rewelacja.

Dostępna tylko w drogeriach Natura.

5. Nivea Pure&Natural, tonik oczyszczający. Stał na półce przez ponad pół roku, bo nie wiem czemu nie spojrzałam w sklepie na skład, no i przypłaciłam za brak konsumenckiej przezorności... Dlaczego? Na pierwszym miejscu w składzie woda, na drugim... denaturat! Próbowałam mimo to używać toniku, w końcu poza tą wadą skład nie budzi większych zastrzeżeń, ale nie dało się - nie pomagał w niczym, wręcz przyczynił się do powstawania pryszczy i pogorszenia stanu skóry. W końcu wylewanie na twarz denaturatu nigdy nie jest dobrym pomysłem, szczególnie na cerę skłonną do zaczerwienień, jak moja. Nigdy nie kupię ponownie i nie polecam nikomu, bo taki zakup jest kompletnie bez sensu. Ten tonik przez wiele miesięcy służył mi do... przecierania zlewu. W tej roli spisywał się znakomicie.

6. Garnier Mineral Invisible, antyperspirant w kulce. Teraz wszystkie antyperspiranty Garniera w kulce wyglądają w ten sposób, ale przeszły też metamorfozę składową, bo wersji, którą wcześniej kochałam, nie widzę już wśród nowego asortymentu. Ta wersja - może być. Działa. Czy kupię ponownie? Być może.


Trochę to denko wyszło negatywne, ale czy to moja wina, że producentom czasami po prostu się nie chce? :P

A jak idzie Wam walka z efektami braku silnej woli podczas zakupów? ;)

wtorek, 8 września 2015

Pielęgnacja wyjazdowa i regeneracja powyjazdowa



Wróciłam w zeszłym tygodniu z wycieczki do Hiszpanii (a właściwie to Katalonii), ze zwiedzaniem po drodze Paryża, Monako, Wenecji... Normalnie szał ;) Podczas pobytu w Hiszpanii byliśmy w Lloret de Mar, czyli w osławionym nadmorskim kurorcie. Woda w Morzu Śródziemnym jest o wiele bardziej słona niż woda w Bałtyku! A więc jeszcze bardziej niszczy włosy. Dowodem na słoność - oprócz nieuniknionego testu kubków smakowych - jest to, że pierwszego dnia, idąc po plaży zostałam ochlapana wodą aż po kolana przez wyjątkowo agresywną falę i potem 15 minut drapałam się po łydkach D:

Na wyjazd, kierując się radą z Martusiowego Kuferka, zabrałam olejową maskę Biovax zamiast odżywki, a także serum silikonowe Biovax A+E. Niestety prawie w ogóle nie miałam czasu, aby trzymać maskę na głowie przez co najmniej 20 minut, poza tym włosy nie dostawały wcale protein (o tym jak ważne są dla moich włosów proteiny pisałam tutaj), co w połączeniu z solą morską wpłynęło na nie negatywnie. Próbowałam zaradzić niedoborowi protein poprzez dodawanie jogurtu naturalnego (zakupionego w celu ratowania spalonej skóry pleców...) do maski, w proporcji mniej więcej 2:1 (maska:jogurt). Podziałało świetnie, włosy od razu dostały więcej życia, blasku i elastyczności, mimo tego, że na co dzień stosowałam przecież maskę, która zła nie jest. Nie ułatwiała niestety rozczesywania, dlatego musiałam używać aż 2 pompek serum A+E na mokre włosy, żeby je w ogóle rozdzielić, nawet palcami. Jedna pompka tego serum to naprawdę spora porcja! Na domiar złego na samym początku wyjazdu zgubiłam swoją szczotkę Tangle Teezer. Tak dokładnie to została ona przez KOGOŚ wyrzucona do kosza na śmieci, bo ten ktoś wziął ją za szczotkę dla psa, którą poprzedni goście zostawili w łazience! Uwierzycie? :D Przynajmniej teraz mam wymówkę, żeby kupić tą złotą. Po kupieniu czarnej wersji trochę żałowałam, że nie wzięłam jednak tej złotej, ale nie potrafiłam w żaden sposób usprawiedliwić kupna drugiej takiej samej szczotki, tylko w innym kolorze. Teraz mam nie tyle wymówkę, co prawdziwy powód! ;) W każdym razie zmusiło mnie to do kupna grzebienia w najbliższym supermarkecie. Dużego wyboru nie było; kupiłam taki, który miał najszerzej rozstawione zęby z nich wszystkich, ale jak na moje potrzeby był i tak dosyć gęsty. Czesanie się nim nie było proste i spowodowało ułamanie wielu końcówek, mimo silikonowego serum. Poniżej porównanie tego grzebienia i mojego idealnego grzebienia:




Jeśli chodzi o skalp, myłam go tylko codziennie morelowym szamponem z Alterry i nic więcej z nim nie robiłam, przez co (to plus, pamiętajcie, słona woda) pod koniec wyjazdu zaczął mnie trochę czasami swędzieć. Teraz wróciłam więc do mojej zwykłej pielęgnacji, czyli Jantar po każdym myciu, kiedy włosy są jeszcze mokre (to mój sposób na to, żeby ta wcierka nie przetłuszczała mi włosów!), a wieczorem na całą noc jakiś olej czy inna ciężka kuracja.

Jak regeneruję włosy po wyjeździe?
Najpierw zaczęłam od porządnej dawki nawilżenia, czyli aloesowa maska Natur Vital w wersji sensitive, plus odrobina odżywek Nivea Long Repair i Nivea Intense Repair. Olejowa maska Biovax ma niby jakieś składniki nawilżające, ale to jednak nie to samo. Jako serum do końcówek użyłam jedwabiu Biosilk, czyli kolejna dawka protein. Na noc nie zrobiłam nic - po pierwsze, żeby nie spowodować przeciążenia następnego dnia, a po drugie, żeby zobaczyć, w jakim stanie będą włosy po 24 godzinach. Spałam tak długo, że upłynęło o wiele więcej, niż 24 godziny :D Włosy były trochę suche i nieco sztywne. A więc niedobrze. Wymieszałam więc maskę Kallos Argan (która w większych ilościach potrafi mi przeciążyć włosy, dlatego nie chciałam olejować przed nią włosów, aby nie ryzykować przeciążenia) z odrobiną d-panthenolu, kolagenu i keratyny hydrolizowanej. Zostawiłam to na włosach pod czepkiem itd. na dobre 50 minut. Po spłukaniu włosy tak łatwo się rozczesywały i były tak gładkie, że popsikałam tylko skalp Jantarem i zapomniałam o silikonowym serum! Podejrzewam, że i tak przeciążyłoby mi ono włosy, bo i bez tego były na granicy przeciążenia. Wieczorem na skalp nałożyłam serum Betula Alba Care, a na włosy od ucha w dół - olej łopianowy z 3 kroplami oleju neem (tylko 3 krople, a i tak śmierdzi, że hej!). Od tamtej pory nie mam już czasu, żeby kłaść maski na włosy, więc używam tylko odżywek: Isana Oil Care, Nivea Long Repair i Nivea Intense Repair. Używam serum silikonowego Marion Olejki Orientalne z olejem macadamia i ylang-ylang na włosy od ucha w dół, na skórę głowy Jantar na dzień, a na noc - olejek łopianowy z czerwoną papryką Green Pharmacy, zarówno na włosy, jak i na skalp. Póki co muszę powiedzieć, że olejek łopianowy świetnie działa na moje włosy - o wiele lepiej niż Babydream fur Mama, który mimo moich starań nie spełnia oczekiwań i zużyję go chyba do mieszanki do masażu antycellulitowego z bańkami.


W ogóle to ten post leżał prawie skończony od wielu dni, ale na weekend - zanim ogarnęłam się po tych autokarowych wojażach - pojechałam na wieś, do rodziny. Chyba się tam przeziębiłam, czuję się paskudnie :( A już myślałam, że infekcje się mnie nie imają...

A jak u Was? Jak radzicie sobie z wakacyjnymi zniszczeniami na włosach? Czy udało się ich całkowicie uniknąć?


Zobacz również: