środa, 11 listopada 2015

Aktualizacja!

Dawno mnie tu nie było! Zaniedbuję tego bloga tak samo jak mojego drugiego, jedzeniowego, a to dlatego, że zaczęłam pracować na cały etat! Praca - spoko, ale angażuje człowieka na 8 godzin dziennie (do czego nie jestem przyzwyczajona :P), co - plus prawie codzienne treningi po pracy - nie zostawia wiele czasu na pisanie bloga. A nawet gdy mam czas, to jestem zbyt wyssana z energii, żeby mieć jeszcze jakąś wenę. Lub muszę ten czas poświęcić na porządki w mieszkaniu po całym tygodniu maksymalnego zaniedbania albo gotowanie posiłków na następny tydzień pracy. Hmm, w sumie brzmi to gorzej niż wygląda w rzeczywistości, naprawdę :P

A więc za pierwszą wypłatę poszłam do fryzjera! :D Oczywiście nie żeby zaszaleć, tylko żeby podciąć końcówki. Co dla samopodcinającej się włosomaniaczki może stanowić odrobinę szaleństwa :P Salon fryzjerski, w którym zwykle podcinałam końcówki za 15 zł - co jak na Warszawę jest niespotykaną taniochą! - został przekształcony w jakiś salon piękna, w którym jest tylko już "stylista fryzur", czy jakoś tak. Więc poszłam gdzie indziej. W tym samym budynku znajduje się malutki salonik fryzjerski, ale taki z prawdziwego zdarzenia. Za podcięcie końcówek bez mycia chcieli 25 zł, więc się zgodziłam - wg moich doświadczeń zwykle chcą co najmniej 40 zł.

Pani fryzjerka nie miała litości dla moich włosów. Czesała je gęstym grzebieniem, a kiedy napotykała na jakiś splątany fragment, to szarpała, aż rozczesała. Bolesna była to strategia, a moje włosy ostatnio bardzo się plączą, więc możecie sobie wyobrazić stopień mojego zadowolenia z przebiegu całego procesu... Końcówki podcięła na szczęście tak jak chciałam. Co do ostrości i jakości użytych przez nią nożyczek nie jestem pewna, ale przynajmniej centymetrów ubyło tyle, ile miało ubyć... Czyli jakieś 3. Oto efekty:





Pasek w talii jest oczywiście do celów pomiarowych, nie modowych. Chociaż z tyłu nie wygląda to najgorzej :D

Włosy mają być podcięte w kształt litery U. Jak widać, ciężko zapanować mi nad końcówkami. Wyglądają lepiej niż w poprzedniej aktualizacji, ale to dlatego, że wtedy zostały wyczesane grzebieniem z szeroko rozstawionymi zębami, a tutaj - tą ślicznotką:


 Uwielbiam <3 Kocham rzeczy piękne, a ostatnio ciągnie mnie do złota. W pracy już dwie koleżanki pytały się mnie o tę szczotkę, kiedy czesałam sobie nią włosy. Jedna z nich powiedziała, że jej koleżanka twierdzi, iż odkąd kupiła Tangle Teezer, nie jest w stanie wyobrazić sobie czesania się czymkolwiek innym! Poniekąd ją rozumiem ;)

Jeśli chodzi o przyrost, to ostatnio coś wolno rosną mi włosy. Częściowo to pewnie wina pory roku. Żywieniowo raczej na pewno wszystko jest okej - odstawiłam całkowicie gluten i nabiał, plus co najmniej jeden posiłek dziennie jest paleo, a więc jem prawie same wartościowe rzeczy (nie zapycham się ciastkami, chlebem, makaronem itd.). Rozważam suplementację np. Calcium Pantotenicum, ale to od grudnia. Póki co kilka razy w tygodniu wcieram w skórę głowy olej łopianowy z papryką na całą noc, czasem Jantar na cały dzień lub trochę soku z cytryny na skalp. Grunt to systematyczność, a to ostatnio trochę u mnie szwankuje. Ale tylko trochę.

A jak tam Wasza walka o centymetry? :)  


niedziela, 4 października 2015

Niedziela dla włosów: Jego Wysokość Jajo i Jej Wysokość Awokado, plus księżniczka Oliwa



Tak, wszystko ze mną w porządku, dziękuję :D Postanowiłam nadać powyższym składnikom takie tytuły, bo moim zdaniem w pełni na nie zasługują! Są to według mnie absolutne klasyki w pielęgnacji włosów - prawdziwa rodzina królewska.

Dawno nie robiłam sobie takich kompresów na skalp i włosy. A to przecież od nich zaczęła się moja cała pielęgnacja! Niestety takie kompresy są niewygodne, bo najpierw trzeba oddzielić żółtko od białka, obrać i pociapać awokado, wymieszać z olejem, potem nakładanie tego na włosy nie należy do najłatwiejszych zadań; często mimo dobrej konsystencji kompresu i owijania folią kapie mi trochę na ramiona czy spływa po skroni, a na koniec trzeba umyć głowę szamponem, i trzeba to zrobić dokładnie, bo inaczej włosy zwyczajnie się nie domyją i będzie jedna wielka klapa.
Tak więc jak widać taki kompres nie jest tak prosty i przyjemny w użyciu jak sklepowa maska, ale daje o wiele lepsze efekty, bo faktycznie odbudowuje włosy i przyczynia się do wyraźnej poprawy ich stanu, a nie tylko wyglądu.

UWAGA: Istnieją włosy, które nie tolerują dobrze protein, albo nie tolerują protein wielkocząsteczkowych, takich jak w jajku. W takim przypadku po takim kompresie może nastąpić pogorszenie wyglądu włosów, a w najlepszym przypadku właścicielki takich włosów nie zaobserwują żadnej poprawy. Wtedy nie należy się zrażać, tylko zwyczajnie wyeliminować jajko i spróbować ponownie za tydzień :) 

Składniki kompresu:
  • żółtko jaja
  • 1/5 dojrzałego awokado
  • 2 łyżki oliwy z oliwek lub ulubionego oleju do włosów
  • 1 łyżeczka soku z cytryny
  • ewentualnie jakiś humektant: miód, aloes, gliceryna, itp. (ja nie użyłam)
 Sposób przygotowania kompresu:
  1. Żółtko oddzielić od białka - będziemy używać tylko żółtka (białko jako źródło protein jest ok, ale bardzo skleja włosy, dlatego generalnie nie używa się go do włosów).
  2. Awokado rozciapać widelcem, dodać do żółtka i wymieszać.
  3. Dodać sok z cytryny, dzięki temu konsystencja będzie nieco bardziej przyjazna i olej lepiej wymiesza się z całością. Teraz należy dodać również ewentualne humenktanty.
  4. Wmieszać olej.



Sposób użycia (dla doświadczonych włosomaniaczek to wszystko oczywiste, ale nie każda czytająca to osoba jest doświadczoną włosomaniaczką):
  1. Umyć skalp i włosy mocnym szamponem-zdzierakiem, żeby przygotować je na dawkę dobroci, jaka za chwilę nastąpi.
  2. Odcisnąć włosy z wody,  użyć ręcznika lub bawełnianej koszulki, żeby włosy były tylko wilgotne! Inaczej szybko pożałujemy lenistwa.
  3. Nałożyć kompres równomiernie na całą długość włosów i skórę głowy. Do nakładania na skalp można użyć wacika.
  4. Owinąć głowę folią i ręcznikiem, trzymać 30-45 minut, a nawet godzinę.
  5. Gdy nadejdzie już ten czas, że dłużej nie da się z tym wytrzymać, należy dokładnie i długo płukać włosy i skalp, bo jakąś część z tego da się wypłukać samą wodą. Resztę TRZEBA domyć szamponem. Najlepiej użyć średnio delikatnego szamponu, np. Alterra (szampony dla dzieci mogą sobie nie poradzić) i broń Boże niczym go nie rozcieńczać ani nie używać samej piany, bo zwyczajnie nie wystarczy. Należy użyć hojnej ilości szamponu, żeby umyć dokładnie skalp oraz włosy na długości! Sama spływająca piana nie wystarczy - trzeba tę pianę dokładnie wcierać w całe włosy przez około minutę, żeby mieć pewność, że włosy nie będą po tym wszystkim przeciążone. 
  6. Jedno mycie powinno wystarczyć, chyba że macie włosy niskoporowate.
  7. Nie używać już żadnych odżywek do spłukiwania! Poczekać, aż włosy wyschną i wtedy stwierdzić, czy końcówki jeszcze czegoś potrzebują. Jeśli beztrosko nałożycie np. odżywkę bez spłukiwania lub serum zanim włosy wyschną, to jest szansa, że skończycie z tłustymi strąkami, więc ostrożnie.
  8. Podziwiać swoje wzmocnione i odżywione włosy :)


Taki cotygodniowy kompres to dobre rozwiązanie na ten jesienny okres, kiedy walczymy zarówno z przesuszeniami po lecie, jak i z bezlitosnym jesiennym wiatrem i - już niedługo - efektami początku sezonu grzewczego...

Używacie takich tradycyjnych masek? Czy może trzymacie się od jajka z daleka? :)

piątek, 25 września 2015

Małe hiszpańskie zakupy kosmetyczne

Z Hiszpanii wróciłam już jakiś czas temu, ale pomyślałam, że może jednak warto byłoby pokazać moje skromne zakupy kosmetyczne, które tam poczyniłam :)


1. Revlon Natural Honey, żel pod prysznic z olejem arganowym. To chyba nie ten Revlon, nie? A może i tak, skoro logo jest identyczne... Kupiłam ten żel w sklepie w dawnej strefie bezcłowej przy granicy z Francją za niecałe 2 euro w promocji! Za cały litr produktu! Za taką cenę nie spodziewałam się cudów, a okazało się, że całkiem błędnie! Żel jest naprawdę świetny - dobrze się pieni, ładnie pachnie, nie wysusza skóry, mimo tego, że jak większość żeli bazuje na SLeS. Gdyby tak nadarzyła mi się kolejna okazja, żeby odwiedzić tamten sklep lub dorwać te żele, wykupiłabym całą ofertę! :D
Skład:
 Jak widać, tytułowego miodu (mel) w składzie zwyczajnie nie ma. Jest za to gliceryna, która ma podobne działanie co miód, czyli nawilżające. Chociaż trochę bez sensu reklamować produkt o nazwie "natural honey", jeśli miodu ani widu ani słychu ;)

2. Belle&Essence, mgiełka do ciała (eau de cologne) o zapachu zielonej herbaty i imbiru. Kupiona w lokalnym supermarkecie. Fajnie pachnie, chociaż nie ma nic wspólnego ani z herbatą, ani z imbirem, no i bardziej podobał mi się zapach tuż po kupnie. Lubię takie mgiełki do ciała, bo od perfum boli mnie głowa. A tak to trochę popachnie, ulotni się i problem z głowy ;)

3. Babaria, balsam łagodzący po opalaniu z aloesem. Pierwszy raz zobaczyłam tę markę właśnie w Hiszpanii, ale po powrocie do Warszawy okazało się, że wiele produktów Babaria jest dostępnych na stoisku w pobliskim centrum handlowym... Bardzo fajny produkt. Musiałam kupić coś takiego na moje poparzone plecy i łydki (ach, to zdradliwe śródziemnomorskie słońce!), skusiłam się na to dlatego, że był to pełnowymiarowy gratis dołączony do kremu z filtrem SPF 50 w takich samych wymiarach. Filtr był niestety tylko UVA, czego jakoś nie zauważyłam w sklepie, ale balsam po opalaniu za to zdał egzamin. Bardzo lekka, przyjemna i wydajna formuła, intensywnie nawilża. Zawiera też glicerynę, masło shea, witaminę E i allantoinę, czyli wszystko, czego potrzebuje spalona skóra. W dodatku był to jeden z tańszych produktów. Przy najbliższej okazji wybiorę się ponownie na tamto stoisko przy Tesco i wypróbuję więcej produktów tej firmy.
Skład:


4. Krisbel, mydełko z glinką. Perełka z supermarketu :) Używam od 2 dni, zobaczymy jak sprawdzi się na mojej twarzy. Póki co mogę powiedzieć tyle: bardzo mocno się pieni, pachnie trochę jak cytrynowy płyn do mycia naczyń... Równie dobrze tego zapachu mogłoby nie być, bo mydełko samo w sobie nie pachnie tragicznie, a ten zapach to tylko dodatkowa, dziwna nuta zapachowa.
Skład jest zacny, spójrzcie zresztą same/sami (nie będziemy panów dyskryminować, a co!):


Do tego produkt nie był testowany na zwierzętach, a opakowanie nadaje się do recyclingu.

5. Dodatkowo w sklepie bezcłowym kupiłam antyperspirant w kulce Sanex. Nie jest to jakiś typowo hiszpański lub nieznany w Polsce produkt, ale pomyślałam, że powiem o nim tutaj, bo kosztował coś koło 1,50 euro, też w promocji.


sobota, 19 września 2015

Aktualizacja po wakacjach

Oto kolejna aktualizacja, zaledwie półtora miesiąca od poprzedniej, ale w międzyczasie moje włosy były brutalnie traktowane bardzo słoną morską wodą i złym grzebieniem przez prawie 2 tygodnie, więc różnica między aktualizacją z lipca a dzisiaj będzie niestety na minus... A zresztą zobaczcie same:

Dzisiaj (wrzesień):
 (włosy tuż po myciu, jeszcze trochę wilgotne tu i tam, wyczesane grzebieniem z szeroko rozstawionymi zębami)
 (tutaj włosy trochę się już poczochrały)


Lipiec:



Jest też różnica w oświetleniu - na pierwszych zdjęciach światło pada z boku, natomiast na zdjęciu z lipca jest całkowicie za fotografem, plus sposób rozczesania: do zdjęcia z lipca wyczesałam włosy szczotką Tangle Teezer, która lepiej wygładza i rozczesuje niż grzebień z szeroko rozstawionymi zębami. Mimo to widać, że na nowszym zdjęciu włosy są trochę bardziej matowe niż wcześniej. Rozwiązanie: powrót do regularnego olejowania, które z różnych względów ostatnio zaniedbałam. 
Widać też, że włosy urosły, bo kształt "U" trochę się rozmył :) 

Jeśli chodzi o długość, to patrząc na włosy z przodu widzę, że odrosła mniej więcej połowa tej długości, która została ścięta w ramach radykalnego cięcia (klik!). 

Niedługo do zdjęć zacznę chyba zakładać wstążkę na wysokości, do której chcę zapuścić włosy. Teoretycznie powinno się to zawsze robić, ale w praktyce nie chciało mi się, kiedy włosy były tak krótkie, że dystans między tą wstążeczką i włosami był duży i ciężko byłoby z tego powodu ocenić postęp. Teraz chyba podejdę do tego całego zapuszczania bardziej konstruktywnie i zacznę się wstążkować :)

A czy Wy widzicie wyraźną różnicę w wyglądzie i kondycji waszych włosów po wakacjach?


P.S. Na moim blogu żarciowym pojawiły się nowe wpisy, założyłam też stronę na Facebooku, żeby łatwiej było nadążać za nowościami; będę tam również wstawiała linki do ciekawych przepisów z innych blogów. Ponieważ na zdrowym ciele rosną zdrowe włosy (czy jakoś tak ;) ), zapraszam do zerknięcia - może zostaniecie na dłużej :) Box do obczajania i lajkowania poniżej:



sobota, 12 września 2015

Denko!


Które to już denko? A nie wiem, czy to ważne? :P Ważne, że jest! Zapraszam :)

1. L'Oreal Elseve Total Repair 5, odżywka wypełniająca. Twierdzi, że zawiera "cement", który "wypełnia ubytki" we włosach. Brzmi to jak jakieś voodoo, a chodzi tak naprawdę o jakieś aminokwasy i keratynę, czyli składniki protein i proteiny, które owszem, wypełniają ubytki we włosach. Jeśli chodzi o faktyczne działanie, to było okej. Bez szału. Konsystencja dosyć wodnista, zapach typowy dla kosmetyków Elseve - nie jest to mój ulubiony zapach. Szybko wchłania się we włosy, co dla mnie nie jest zaletą. Było okej, ale bez szału i dlatego nie kupię ponownie. Całe szczęście kupione było na promocji, chyba za ok. 8 zł w SuperPharm.

2. Alterra, emulsja z granatem do oczyszczania twarzy. Nie, nie i jeszcze raz nie. Myślałam, że będzie to kompromis między OCM i normalnym oczyszczaniem, ale niestety kompletnie się na mojej twarzy nie spisało. Lepka konsystencja, niedokładne oczyszczanie, a po zmyciu wodą (co było konieczne ze względu na okropny dyskomfort na twarzy) - brak nawilżenia! Moja tłusta skóra domagała się nawilżenia mimo tego, że ta emulsja jest przeznaczona do skóry suchej! Użyłam kilka razy, potem przez długi, długi czas stało to to na półce, aż w końcu wylądowało w koszu. Zdecydowanie nie kupię ponownie tej emulsji ani żadnego produktu stworzonego w ten sam sposób.

3. Alterra, szampon nadający objętość, papaja i bambus. Jest to ulubiony, oprócz wersji z pszenicą, szampon wielu osób - ale nie mój. Pachnie jak proszek do oranżady, co nie musi być koniecznie wadą. Natomiast jeśli chodzi o działanie, to nie lubię efektu, jaki daje na moich włosach. Trochę skrzypiący, ale nie do końca. Po użyciu mam wrażenie, że czegoś moim włosom i skórze głowy brakuje. Wolę delikatniejsze szampony, uzupełniane raz na jakiś czas mocniejszym szamponem z SLS, niż takie pół na pół. Tej wersji nie kupię ponownie; pozostanę wierna Alterze migdałowej, nawilżającej z granatem i tej z pszenicą. Polecam polować na promocje, bo cena regularna to 9,99 zł, a w promocji 6,99 czy nawet 5,99! Zawsze wtedy wrzucam do koszyka nawet po 4 butelki ^^

Produkty Alterry są dostępne wyłącznie w drogeriach Rossman.




4. Intimelle, delikatny żel do higieny intymnej z rumiankiem. Dowiedziałam się o nim na jakimś blogu, teraz nie mam już pojęcia, gdzie dokładnie... Ale była tam dokładna analiza składu m. in. właśnie tego żelu i tak w skrócie chodzi o to, że to żel idealny! Niedrogi (nie pamiętam dokładnie ile, ale poniżej 10 zł, w promocji nawet po 4 zł!), bez ani jednego niebezpiecznego składnika, z kwasem mlekowym i łagodzącym rumiankiem, a jednocześnie skuteczny :) Trzeba jednak uważać biorąc inne wersje, bo np. wersja z różą zawiera już jakieś SLeS lub SLS. Obecnie używam wersji z korą dębu, która jest oczywiście bezpieczna pod tym względem, a w kolejce czeka wersja z aloesem, również sprawdzona przeze mnie pobieżnie pod kątem niefajnych substancji. Czy kupię ponownie? Już kupiłam! :P Rewelacja.

Dostępna tylko w drogeriach Natura.

5. Nivea Pure&Natural, tonik oczyszczający. Stał na półce przez ponad pół roku, bo nie wiem czemu nie spojrzałam w sklepie na skład, no i przypłaciłam za brak konsumenckiej przezorności... Dlaczego? Na pierwszym miejscu w składzie woda, na drugim... denaturat! Próbowałam mimo to używać toniku, w końcu poza tą wadą skład nie budzi większych zastrzeżeń, ale nie dało się - nie pomagał w niczym, wręcz przyczynił się do powstawania pryszczy i pogorszenia stanu skóry. W końcu wylewanie na twarz denaturatu nigdy nie jest dobrym pomysłem, szczególnie na cerę skłonną do zaczerwienień, jak moja. Nigdy nie kupię ponownie i nie polecam nikomu, bo taki zakup jest kompletnie bez sensu. Ten tonik przez wiele miesięcy służył mi do... przecierania zlewu. W tej roli spisywał się znakomicie.

6. Garnier Mineral Invisible, antyperspirant w kulce. Teraz wszystkie antyperspiranty Garniera w kulce wyglądają w ten sposób, ale przeszły też metamorfozę składową, bo wersji, którą wcześniej kochałam, nie widzę już wśród nowego asortymentu. Ta wersja - może być. Działa. Czy kupię ponownie? Być może.


Trochę to denko wyszło negatywne, ale czy to moja wina, że producentom czasami po prostu się nie chce? :P

A jak idzie Wam walka z efektami braku silnej woli podczas zakupów? ;)

wtorek, 8 września 2015

Pielęgnacja wyjazdowa i regeneracja powyjazdowa



Wróciłam w zeszłym tygodniu z wycieczki do Hiszpanii (a właściwie to Katalonii), ze zwiedzaniem po drodze Paryża, Monako, Wenecji... Normalnie szał ;) Podczas pobytu w Hiszpanii byliśmy w Lloret de Mar, czyli w osławionym nadmorskim kurorcie. Woda w Morzu Śródziemnym jest o wiele bardziej słona niż woda w Bałtyku! A więc jeszcze bardziej niszczy włosy. Dowodem na słoność - oprócz nieuniknionego testu kubków smakowych - jest to, że pierwszego dnia, idąc po plaży zostałam ochlapana wodą aż po kolana przez wyjątkowo agresywną falę i potem 15 minut drapałam się po łydkach D:

Na wyjazd, kierując się radą z Martusiowego Kuferka, zabrałam olejową maskę Biovax zamiast odżywki, a także serum silikonowe Biovax A+E. Niestety prawie w ogóle nie miałam czasu, aby trzymać maskę na głowie przez co najmniej 20 minut, poza tym włosy nie dostawały wcale protein (o tym jak ważne są dla moich włosów proteiny pisałam tutaj), co w połączeniu z solą morską wpłynęło na nie negatywnie. Próbowałam zaradzić niedoborowi protein poprzez dodawanie jogurtu naturalnego (zakupionego w celu ratowania spalonej skóry pleców...) do maski, w proporcji mniej więcej 2:1 (maska:jogurt). Podziałało świetnie, włosy od razu dostały więcej życia, blasku i elastyczności, mimo tego, że na co dzień stosowałam przecież maskę, która zła nie jest. Nie ułatwiała niestety rozczesywania, dlatego musiałam używać aż 2 pompek serum A+E na mokre włosy, żeby je w ogóle rozdzielić, nawet palcami. Jedna pompka tego serum to naprawdę spora porcja! Na domiar złego na samym początku wyjazdu zgubiłam swoją szczotkę Tangle Teezer. Tak dokładnie to została ona przez KOGOŚ wyrzucona do kosza na śmieci, bo ten ktoś wziął ją za szczotkę dla psa, którą poprzedni goście zostawili w łazience! Uwierzycie? :D Przynajmniej teraz mam wymówkę, żeby kupić tą złotą. Po kupieniu czarnej wersji trochę żałowałam, że nie wzięłam jednak tej złotej, ale nie potrafiłam w żaden sposób usprawiedliwić kupna drugiej takiej samej szczotki, tylko w innym kolorze. Teraz mam nie tyle wymówkę, co prawdziwy powód! ;) W każdym razie zmusiło mnie to do kupna grzebienia w najbliższym supermarkecie. Dużego wyboru nie było; kupiłam taki, który miał najszerzej rozstawione zęby z nich wszystkich, ale jak na moje potrzeby był i tak dosyć gęsty. Czesanie się nim nie było proste i spowodowało ułamanie wielu końcówek, mimo silikonowego serum. Poniżej porównanie tego grzebienia i mojego idealnego grzebienia:




Jeśli chodzi o skalp, myłam go tylko codziennie morelowym szamponem z Alterry i nic więcej z nim nie robiłam, przez co (to plus, pamiętajcie, słona woda) pod koniec wyjazdu zaczął mnie trochę czasami swędzieć. Teraz wróciłam więc do mojej zwykłej pielęgnacji, czyli Jantar po każdym myciu, kiedy włosy są jeszcze mokre (to mój sposób na to, żeby ta wcierka nie przetłuszczała mi włosów!), a wieczorem na całą noc jakiś olej czy inna ciężka kuracja.

Jak regeneruję włosy po wyjeździe?
Najpierw zaczęłam od porządnej dawki nawilżenia, czyli aloesowa maska Natur Vital w wersji sensitive, plus odrobina odżywek Nivea Long Repair i Nivea Intense Repair. Olejowa maska Biovax ma niby jakieś składniki nawilżające, ale to jednak nie to samo. Jako serum do końcówek użyłam jedwabiu Biosilk, czyli kolejna dawka protein. Na noc nie zrobiłam nic - po pierwsze, żeby nie spowodować przeciążenia następnego dnia, a po drugie, żeby zobaczyć, w jakim stanie będą włosy po 24 godzinach. Spałam tak długo, że upłynęło o wiele więcej, niż 24 godziny :D Włosy były trochę suche i nieco sztywne. A więc niedobrze. Wymieszałam więc maskę Kallos Argan (która w większych ilościach potrafi mi przeciążyć włosy, dlatego nie chciałam olejować przed nią włosów, aby nie ryzykować przeciążenia) z odrobiną d-panthenolu, kolagenu i keratyny hydrolizowanej. Zostawiłam to na włosach pod czepkiem itd. na dobre 50 minut. Po spłukaniu włosy tak łatwo się rozczesywały i były tak gładkie, że popsikałam tylko skalp Jantarem i zapomniałam o silikonowym serum! Podejrzewam, że i tak przeciążyłoby mi ono włosy, bo i bez tego były na granicy przeciążenia. Wieczorem na skalp nałożyłam serum Betula Alba Care, a na włosy od ucha w dół - olej łopianowy z 3 kroplami oleju neem (tylko 3 krople, a i tak śmierdzi, że hej!). Od tamtej pory nie mam już czasu, żeby kłaść maski na włosy, więc używam tylko odżywek: Isana Oil Care, Nivea Long Repair i Nivea Intense Repair. Używam serum silikonowego Marion Olejki Orientalne z olejem macadamia i ylang-ylang na włosy od ucha w dół, na skórę głowy Jantar na dzień, a na noc - olejek łopianowy z czerwoną papryką Green Pharmacy, zarówno na włosy, jak i na skalp. Póki co muszę powiedzieć, że olejek łopianowy świetnie działa na moje włosy - o wiele lepiej niż Babydream fur Mama, który mimo moich starań nie spełnia oczekiwań i zużyję go chyba do mieszanki do masażu antycellulitowego z bańkami.


W ogóle to ten post leżał prawie skończony od wielu dni, ale na weekend - zanim ogarnęłam się po tych autokarowych wojażach - pojechałam na wieś, do rodziny. Chyba się tam przeziębiłam, czuję się paskudnie :( A już myślałam, że infekcje się mnie nie imają...

A jak u Was? Jak radzicie sobie z wakacyjnymi zniszczeniami na włosach? Czy udało się ich całkowicie uniknąć?


sobota, 15 sierpnia 2015

Denko maseczkowe


W tym tygodniu zdenkowałam tylko i aż 2 maski do włosów, co uznaję za tym większy sukces, że obie były w litrowych opakowaniach. Obie spisały się świetnie!

1. (z prawej) Serical Crema al Latte chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. A jeśli trzeba, to powiem, że to świetna, niedroga (ok. 12 zł za 1 litr) maska, do kupienia np. w drogeriach Hebe, których przynajmniej w Warszawie widzę coraz więcej. Jej głównym składnikiem są proteiny mleczne (dla kompletnie niezaznajomionych z tematem tutaj można poczytać m. in. o proteinach i czemu są takie ważne). Poza tym jest bardzo lekka, nie obciąża włosów, ale odpowiednio je też dociąża, można jej używać do mycia głowy i włosów bez szamponu. Kiedy nałożyłam jej naprawdę dużo, radziła sobie nawet z całkowitym emulgowaniem oleju ze skalpu i z włosów.

2. (z lewej) Seri Natural Line, Intensive Hair Care, maska miodowo-migdałowa. Pisała o niej Henrietta (tutaj), więc odsyłam do jej wpisu po pełną recenzję. Od siebie dodam tyle, że jeszcze lepiej niż Serical al Latte emulguje oleje i myje głowę. Dobrze nawilża, ale moje końcówki potrzebują dociążenia i ochrony silikonowej, chociaż przeważnie tak się dzieje, niezależnie od maski. Fantastycznie pachnie! :) Ten zapach jest spotykany w różnych kosmetykach, przypomina mi np. żel pod prysznic Palmolive z miodem. Uwielbiam te zapachy :) Też jest jej cały litr, do kupienia m. in. w drogeriach Natura, gdzie czasami jest w promocji; cena regularna to chyba coś około 18 zł.
Poniżej skład dla zainteresowanych:


Obie maski są również wydajne, więc zawsze można się z kimś podzielić, jeśli nie lubicie używać tego samego produktu przez 6 miesięcy (lub macie krótkie włosy i będziecie tego używać przez rok :D) - ja tak zrobiłam :)

Mam ochotę wypróbować inne litrowe maski Seri... Co o tym sądzicie? Używałyście? :)



P.S. Zaczęłam pisać bloga o żarciu - Dziś na talerzu, więc jeśli jesteście zainteresowane, to zapraszam :)

wtorek, 11 sierpnia 2015

5 kremów z filtrem - jak się sprawdziły?



Od zeszłego roku świadomie przetestowałam łącznie 5 kremów z filtrem, widocznych na zdjęciu. W połowie wakacji (albo może i pod koniec dla niektórych) taki post może być średnio przydatny, ale może komuś kończy się właśnie krem z filtrem i szuka inspiracji do kupienia nowego... Tak czy siak, zapraszam, jeśli chcecie się dowiedzieć, jak spisały się podane kremy z filtrem.

Będę je oceniała pod kątem wykończenia (matowe/świecące), zapychania, bielenia i komfortu użytkowania oraz oczywiście czy obietnice z opakowania są spełnione. 
A, i czytając moje recenzje weźcie proszę pod uwagę, że moja skóra twarzy jest tłusta, skłonna do zapychania. 
Kolejna uwaga: nie testowałam pod kątem wodoodporności.

1. Garnier Hydra Adapt, Ochronny krem-eliksir, SPF 20. Cała linia Hydra Adapt wywołuje u większości osób mieszane uczucia. Używałam wersji zielonej, do skóry tłustej, więc na wiosnę i wczesne lato postanowiłam kupić sobie wersję z filtrem, w końcu co złego może się stać? Niestety może. A poza tym, to czy te kremy są jeszcze w ogóle w sprzedaży? Nie zwróciłam uwagi.


  • Wykończenie: skóra tuż po wklepaniu kremu odrobinę się błyszczy, a efekt ten nasila się z biegiem czasu. 
  • Zapychanie: nie mogę używać go do twarzy, bo po ok. tygodniu użytkowania stan mojej cery pogarsza się. Nie powiem wprost, że zapycha - być może moja twarz po prostu nie lubi tak ciężkich formuł, nawet jeżeli krem nie ma żadnych zapychających składników?
  • Bielenie: nie bieli.
  • Komfort użytkowania: nie jest to najlżejszy krem do twarzy, ale mogło być gorzej. Twarz po nałożeniu cały czas trochę się lepi.
  • Obietnice: krem ma zapewniać stały poziom nawilżenia - prawda, i to aż za bardzo. Nietłusta konsystencja - moim zdaniem nieprawda, czuje się to jeszcze bardziej nakładając kosmetyk na inne części ciała niż twarz.
  • Dodatkowe uwagi: zużyłam na nogi, bo one i tak nigdy się nie opalają choćbym nie wiem co robiła, więc mogę nałożyć na nie tak słaby filtr, żeby zapewnić im jakąś tam ochronę. Jak wspomniałam wcześniej, nakładając krem na nogi czuje się tą tłustawą konsystencję, ale na nogach bardziej się wchłania po jakimś czasie (też nie od razu i nie w 100%).
  • Czy kupię ponownie: NIE.

2.  Soraya, Balsam wodoodporny do opalania, SPF 30. Te kremy możemy znaleźć właściwie wszędzie, nawet w Lidlu, dlatego go kupiłam z zamiarem zużycia na ramiona, plecy i dekolt.


  • Wykończenie: skóra błyszczy się tak samo tuż po aplikacji, jak i pod koniec dnia. 
  • Zapychanie: używałam na dekolt i plecy, które potrafią się czasami zapchać od niewłaściwych kosmetyków, ale tutaj nie zauważyłam niczego takiego.
  • Bielenie: bieli, ale po minucie dobrego wcierania (i kolejnych 2 minutach czekania) całkowicie się wchłania.
  •  Komfort użytkowania: ŻADEN. Strasznie się lepi! Skóra cały czas pokryta jest śluzem, do którego przykleja się każdy kurz i brud, nawet pod koniec dnia. Ładnie to wygląda na zdjęciach, ale na tym zalety się kończą. W dodatku krem jest biały, ale lekko żółtawy i jeśli nie uważamy podczas aplikacji (a nie uważamy, a jakże), lekko barwi białe ubrania na żółto.
  •  Obietnice: "doskonała ochrona" - nie do końca, bo ramiona bardzo grubo nim posmarowane opaliły się za szybko i za mocno jak na filtr UVA/UVB o faktorze 30 SPF. Nawilżanie i ochrona przed przesuszeniem - tłusta warstwa, którą krem zostawia na skórze faktycznie nie pozwala na żadne wysuszenie, ale jakim kosztem... Łagodzenie podrażnień i wygładzanie - nie wiem, moja skóra w tych rejonach nie jest podrażniona i nie wymaga wygładzenia. Lekka konsystencja, nie klei się, nie tłuści - kłamstwo, kłamstwo, kłamstwo.
  • Dodatkowe uwagi: to już moje drugie opakowanie tego samego kremu. Dlaczego? Bo kiedy kupiłam go po raz pierwszy, nie nakładałam wystarczającej ilości kremu i rzadko go używałam, a poza tym rzadko wychodziłam na intensywne słońce, więc te wady nie przeszkadzały mi aż tak bardzo. Aż do teraz. Producent zaleca jeszcze używanie go na twarz, ale ja w życiu się nie odważyłam!
  • Czy kupię ponownie: NIE.

3.  Iwostin, Solecrin Capillin, krem ochronny do twarzy, SPF 50+. Mój najnowszy nabytek z SuperPharm.


  • Wykończenie: na pewno bardzo daleko mu do matowego, które obiecuje producent! W miarę upływu czasu skóra świeci się bardziej i bardziej, aż w końcu nawet po zachodzie słońca jest jasno jak w dzień, bo nasza twarz genialnie spisuje się w roli gwiazdy. Nawet przypudrowanie pudrem matującym na niewiele się zdaje, bo tłuścioch przebija się spod wszystkiego. Jakimś rozwiązaniem jest użycie bibułek matujących (po 20 min. od aplikacji, kiedy filtry zwiążą się już ze skórą i zaczną de facto działać), ale wiecie ile tych bibułek muszę zużyć? 10. Serio. Nie opłaca się.
  • Zapychanie: po ok. 5 dniach codziennego użytkowania zauważyłam objawy niewielkiego zapychania, więc musiałam go odstawić. Teraz stosuję go na zmianę z Neutrogeną. Tak samo jak w przypadku Garnier Hydra Adapt, moja skóra nie wytrzymuje tak ciężkiej formuły, szczególnie w lato.
  • Bielenie: bieli, ale po paru minutach prawie całkowicie się wchłania.
  • Komfort użytkowania: ŻADEN, tak samo jak Soraya niesamowicie się lepi! Twarz po nim niesamowicie się błyszczy, mimo że ma być matowa. Z biegiem czasu ten efekt tylko się wzmaga. Uczucie tak ogromnej tłustości na twarzy z pewnością nie jest komfortowe. 
  • Obietnice: jest ich mnóstwo i to przez nie skusiłam się na ten krem! Zaczynamy: hamowanie powstawania rumienia, zmniejszanie nadwrażliwości skóry: moja skóra ma duże skłonności do rumienienia się, i to nie w ten uroczy sposób, tylko w taki, że ludzie patrzą się na mnie, zastanawiając się, czy wezwać karetkę. Niestety nie miałam możliwości do końca przekonać się, czy ten krem pomaga temu zapobiec, bo nie używam go codziennie, ale potwierdzam, że samo nałożenie go nie powoduje rumienia, co już liczę na plus. Regularnie stosowany może faktycznie spełnić swoją rolę. Po drugie, krem ma mnóstwo filtrów, zarówno chemicznych jak i mineralny (dwutlenek tytanu), więc obietnica jest taka, że ma prawie całkowicie blokować możliwość opalenia twarzy i tu jest też na plus. Obietnica matowego wykończenia to, jak napisałam wcześniej, wierutne kłamstwo, to samo z szybkim wchłanianiem się (ten krem nigdy się nie wchłania! Na twarzy cały czas pozostaje tłusta warstewka).
  • Dodatkowe uwagi: brak parabenów i innych niebezpiecznych składników.
  • Czy kupię ponownie: niestety NIE, gdyby tylko nie to świecenie...



4. Neutrogena Clear Face, Break-out free Liquid Lotion Sunscreen, SPF 55. Pisałam o nim już w tym wpisie więc tutaj będę się raczej streszczać. Kupiłam go w amerykańskiej drogerii, bo w Polsce mamy właściwie tylko kosmetyki nawilżające z serii "Neutrogena formuła norweska", a to wbrew pozorom nie jedyne, co ta marka ma do zaoferowania.


  • Wykończenie: matowe, wchłania się nie pozostawiając żadnej warstwy.
  • Zapychanie: nie.
  • Bielenie: nie.
  • Komfort użytkowania: duży, dzięki braku tłustej warstwy. Nadaje się pod makijaż. Niestety czasami, kiedy skóra jest nieco podrażniona, występuje uczucie pieczenia podczas nakładania i krótko po nałożeniu.
  • Obietnice: właściwie tylko taka, że nie zapycha i chroni przed negatywnymi skutkami promieni słonecznych. Prawda i prawda, chociaż trzeba nałożyć dużo tego kremu, by zapewnić sobie odpowiednią ochronę, ale można robić to warstwami, bo każda z nich doskonale się wchłania.
  • Dodatkowe uwagi: zawiera filtr o nazwie oxybenzone w stężeniu 4,5%, którego bezpieczeństwo jest dyskusyjne, chociaż większość niezależnych badań wskazuje, że wieloletnie użytkowanie kremów z zawartością oxybenzone nawet do 10% nie prowadzi do absorpcji na poziomie powodującym zachwianie równowagi hormonalnej, co stanowiłoby ryzyko nowotworów. Dozwolona maksymalna dawka w Unii Europejskiej to 10%, w USA 6%, a tutaj mamy 4,5%, więc chyba nie ma się czego obawiać?... Mimo wszystko wolałabym, żeby go nie było; mógłby zostać zastąpiony przez jakiś filtr mineralny.
  • Czy kupię ponownie: TAK.

5. Dax Sun, Wysoko wodoodporny krem ochronny do twarzy na słońce, z olejem arganowym, SPF 50+. Kiedy tylko widzę coś, co na opakowaniu chwali się brakiem parabenów czy zawartością oleju arganowego, wzdycham ciężko. Cokolwiek, by zachęcić klienta. Dodam, że ten krem był najtańszym kremem do twarzy z filtrem 50. Biorąc pod uwagę tę cenę oraz fakt, że producent chwali się zawartością oleju arganowego, pozostaje nam tylko z politowaniem powiedzieć "ta, na pewno", a następnie tak czy siak włożyć go do koszyka - chyba tylko po to, żeby przekonać się, jak bardzo ten produkt jest beznadziejny.


  • Wykończenie: tłustawe, twarz cały czas się świeci.
  • Zapychanie: tak, i to bardzo! Zawiera parafinę, co prawda dopiero dalej w składzie, ale twarzom skłonnym do zapychania nawet tyle może wystarczyć.
  • Bielenie: nie.
  • Komfort użytkowania: podobnie jak z kremem Iwostin, żaden ze względu na nieprzyjemną konsystencję i uczucie tłustości na twarzy, ale nie jest to tak ciężka tłustość jak w przypadku Iwostin. 
  • Obietnice: nawilżanie - tak, ale gratis dostajemy również zbędne natłuszczanie! Wysoka ochrona: żeby uzyskać maksymalną ochronę, musimy nałożyć tyle kremu, że nie da się potem dotknąć do twarzy. W przeciwnym przypadku - trochę się opalimy, nawet chodząc tylko po mieście (versus opalanie cały dzień na plaży, wtedy na pewno twarz byłaby jeszcze ciemniejsza).
  • Dodatkowe uwagi: olej arganowy na pewno zawiera, ale olej olejowi nierówny. Te oleje w tanich kosmetykach są takiej jakości, że równie dobrze można byłoby w nich użyć oleju do smażenia, który miałby więcej dobroczynnych właściwości niż ten tani, rafinowany, uzyskiwany chemicznie olej arganowy. Zużyłam do dłoni i stóp, bo one chyba najbardziej mi się opalają. Nawet tam krem średnio się spisał. Przez to, że tak się klei, moje stopy w sandałkach czy klapkach bardzo szybko się brudziły, bo w końcu wszystko się łatwo do nich przylepiało. 
  • Czy kupię ponownie: NIE. Czy ten krem jest w ogóle dalej w sprzedaży? Być może jest teraz pod inną nazwą lub wygląda inaczej, ale formuła została pewnie prawie taka sama. 



Jak widać, ciężko mnie zadowolić. Szukam teraz dobrego kremu z filtrem 50, który faktycznie by matowił lub chociaż nie powodował błyszczenia większego niż normalnie, nie zapychał i chronił przed promieniowaniem... Znacie taki? Wiele osób poleca matujący Vichy. Muszę więcej o nim poczytać i prawdopodobnie na niego w ostateczności wyłożyć pieniądze.

A jak idzie Wasza walka ze słońcem?

wtorek, 28 lipca 2015

Aktualizacja: radykalne cięcie i bye bye, cieniowanie! Plus parę zdjęć z życia miejskiego rolnika doniczkowego.

Mniej więcej 2 tygodnie temu poszłam do fryzjera, aby podciąć końcówki. Pani fryzjera podcięła końcówki tak jak było trzeba (tzn. nie ścinając 5 cali zamiast 5 centymetrów, jak to fryzjerzy mają w zwyczaju) i zapytała, czy jest ok, czy może ścinamy więcej, a ja na to... WIĘCEJ! :D Tym sposobem ścięłam około 8 cm - sporo, ale tym samym wycięłam dużą partię zniszczonych włosów i wreszcie, WRESZCIE pozbyłam się cieniowania! Tym samym osiągnęłam swój pierwszy włosowy cel.

Jest to drugie (i ostatnie!) z serii radykalnych podcięć końcówek, o pierwszym (samodzielnym) pisałam tu. Widać, że wtedy włosy mimo podcięcia 5 cm były dłuższe niż teraz:

Kwiecień:





Lipiec:




Uwaga numer 1: na górze włosów jest odgniecenie od gumki. Dokładnie to od oryginalnej Invisibobble, która "nie pozostawia odgnieceń"... A tak na usprawiedliwienie to tutaj dopiero co rozpuściłam włosy z kucyka, wyczesałam Tangle Teezerem i od razu stanęłam do zdjęcia. Gdybym poczekała z godzinę, po odgnieceniach nie byłoby śladu - takie już są te moje włosy: proste. Z jednej strony fajnie, bo tafla, ale z drugiej - nie dla mnie loki i fale! :( No i moja tafla jest taflą tylko przez krótki czas - szybko się strąkuje właściwie niezależnie od stosowanej pielęgnacji. Muszę jeszcze popracować nad poprawą kondycji włosów na długości. Moja krucjata jeszcze się nie skończyła.

Uwaga numer dwa: kształt to litera U, naprawdę. Jak widać, końcówki się trochę wywijają we wszystkie strony, sprawiając wrażenie, że włosy są ścięte w trójkąt, albo - ładniej mówiąc - literę V, co nie jest do końca prawdą.

Włosy może są i mocno krótsze, ale w o ile lepszym stanie! :) Zaczęłam się w ogóle czesać szczotką Tangle Teezer. Nie kupowałam jej przez długi czas, bo nie odczuwałam takiej potrzeby, ale kiedy pojawiła się w Rossmanie, wylądowała w moim koszyku. I powiem tak: jest super, ale trzeba uważać, żeby się nie zachłysnąć i nie zniszczyć sobie włosów. Ostre traktowanie bardzo poplątanych włosów, nawet szczotką Tangle Teezer, powoduje ich łamanie (przekonałam się na sobie :c).


A na koniec pokażę Wam co na moim tarasie :) Jak widać nie trzeba mieć ogrodu, by w środku miasta hodować to i owo :)

Zaczęło się od tego, że chciałam po prostu podlać chwasta, który zasiał się w tej doniczce, a skończyło na tym, że równie dobrze można wsadzić dymki i coś z tego mieć. Dymka nie potrzebuje wiele do szczęścia, nawet w kubeczku z wodą wyrośnie z niej szczypiorek.

Poziomki! W przeciwieństwie do truskawek, pomidorów i innych rzeczy, które próbowałyśmy hodować na tarasie, one nigdy nas nie zawodzą, a smakują obłędnie :) Dużo tego nie ma, ale smak można złapać. ;)


Po miesiącach brutalnego wykorzystywania dymek dla ich szczypiorku, nadszedł czas i na nie. Trochę urosły od czasu wsadzenia ich w ziemię, ale niewiele. Ładniej nazywa się to "zielona cebulka" i ma łagodniejszy smak od zwykłej cebuli.


A co u Was? Jak idą Wasze plany włosowe? :)

niedziela, 26 lipca 2015

Balsam po goleniu jako baza pod makijaż? Nivea Men Sensitive After Shave

Taki oto nagłówek zobaczyłam na niemieckim blogu Innen Aussen. Autorka tamtego wpisu znalazła to z kolei na kanale youtuberki Nikkie Tutorials (ten filmik jest z kolei po angielsku). Tak więc jeśli znacie dobrze te języki i chcecie u źródła dowiedzieć się o co chodzi, kliknijcie na powyższe linki do blogów. Jeśli macie natomiast ochotę poczytać o tym u mnie, to zapraszam :)


Od razu zastrzegam, że nie stosowałam tej metody i chyba się nie skuszę, bo to dobry patent raczej dla suchej skóry twarzy (moja jest tłusta).

Okazuje się, że balsam po goleniu dla mężczyzn może być niezłą bazą pod makijaż na lato dla dziewczyn borykających się z suchymi skórkami, suchymi "plackami" itd. dlatego, że jest delikatny, nie zawiera silikonów ani alkoholu i bardzo nawilża. Spójrzcie na skład:

Ingredients: Aqua, Glycerin, Isopropyl Palmitate, Chamomilla Recutita Flower Extract, Tocopheryl Acetate, Hamamelis Virginiana Bark/Leaf Extract, Maltodextrin, Tapioca Starch, Triceteareth-4 Phosphate, Sodium Carbomer, Caprylic/Capric Triglyceride, Phenoxyethanol, Piroctone Olamine, Parfum.

 Na drugim miejscu w składzie mamy humektant - glicerynę. Nawilża ona skórę, dzięki czemu podkład dłużej trzyma się na suchej skórze i nie pojawiają się suche skórki. Karin z Innen Aussen twierdzi, że na jej suchej skórze podkład pod koniec dnia wygląda tak samo dobrze, jak tuż po nałożeniu. Mówi też, że w przeciwieństwie do silikonowych baz, Nivea Men Sensitive nie wygładza drastycznie powierzchni skóry, ale delikatnie matuje. Brak silikonów może być wielką zaletą dla dziewczyn ze skórą skłonną do zapychania! Nie zostawia w związku z tym podobno żadnego filmu na skórze ani białych smug.

Oprócz gliceryny w składzie powyżej pogrubiłam również wyciąg z kwiatów rumianka (o właściwościach kojących, łagodzących podrażnienia), po którym mamy witaminę E, a następnie wyciąg z oczaru wirginijskiego, który możemy często znaleźć w produktach przeciwtrądzikowych ze względu na jego właściwości przeciwbakteryjne, przeciwzapalne i uszczelniające naczynia krwionośne. Wyciągi z roślin mogą jednak uczulać wrażliwców, tak samo jak znajdujący się na końcu zapach. Zapach oczywiście typowy dla męskich kosmetyków.

UWAGA! Ważne, żeby była to wersja "sensitive", bo wersja "cooling" zawiera na drugim miejscu podrażniający i wysuszający alkohol! Uważnie trzeba patrzeć na skład.

Za granicą (najbardziej chyba w Niemczech) jest na to podobno szał. Tłumaczy to też korzystna cena - ok. 4 euro (w Polsce trochę mniej korzystnie, bo ok. 26 zł w Rossmanie). Najbardziej korzystają te dziewczyny, które mają w domu jakiegoś mężczyznę (który się goli of kors), bo wtedy oboje korzystają :)

Zaciekawione? Macie ochotę spróbować? ;)

niedziela, 19 lipca 2015

Wakacyjny makijaż

Hej hej hej! Koniec z licencjatem, a to oznacza... cóż, a to wcale nie oznacza, że mam nagle masę czasu, z którym nie wiem co zrobić. Eh, życie.

Dziś będzie nie włosowo, a makijażowo - mniej więcej, bo o to właśnie chodzi, że makijażu tu prawie wcale nie ma. Przetestowałam ten zestaw kosmetyków w największe upały i teraz mogę z czystym sumieniem go polecić (albo i nie, jak się za chwilę przekonacie). Akurat zaczyna się kolejna fala upałów, więc myślę, że post może się przydać. Zaczynamy!



Gdy słońce przypieka i musimy wyjść na zewnątrz, nie wolno zapominać o ochronie przeciwsłonecznej! Po porannym myciu twarzy (w moim przypadku tonik liście manuka Ziai spłukany dużą ilością zimnej wody) należy nałożyć od razu krem do twarzy z wysokim filtrem, szczególnie jeśli borykamy się z trądzikiem czy przebarwieniami - bez ochrony UVA i UVB przebarwienia staną się trudniejsze do usunięcia. Podkreślam to ze względu na popularny mit o tym, że opalanie się leczy trądzik. Nie jestem pewna, czy nadal trzyma się on tak mocno jak za moich szkolnych czasów, ale na wszelki wypadek mówię - to mit. Ochrona przeciwsłoneczna to podstawa. Nie będę skupiała się tu na doborze kremu z filtrem, zajrzyjcie na blogi osób bardziej kompetentnych niż ja i dopasujcie go do typu skóry oraz swoich preferencji. Osobiście używam tzw. blokerów, czyli SPF 50+: Neutrogena do twarzy (niedostępna w Polsce) i Iwostin zapobiegający rumieniowi. Napiszę o nich kiedy indziej, teraz przechodzę do makijażu per se.




Osoby borykające się ze świeceniem skóry, tak jak ja, powinny szukać matujących kremów z filtrem. Ja jednak jestem przypadkiem specjalnym i nieważne co zrobię, prędzej czy później (w lato raczej prędzej niż później) świecę się bardziej niż słońce, więc jak tylko filtr się wchłonie, nanoszę pędzlem flat top puder matujący. Ale, ale, zanim użyję pudru, używam jeszcze oczywiście korektora pod oczy. Obecnie jest to ten, który widać na zdjęciu - Maybelline LumiTouch. Nie kryje tak dobrze jak moje cienie potrzebują, ale kiedy jest naprawdę gorąco, jest mi trochę wszystko jedno. Normalnie "neutralizuję" trochę cienie różowym korektorem z Wibo zanim użyję korektora w kolorze skóry, ale kiedy pot ze mnie spływa, chcę mieć na sobie jak najmniej warstw. Kiedy jest naprawdę źle, wyrównuję jeszcze kolor powieki i skóry wokół oczu (szczególnie w kącikach) cieniem do powiek CoverGirl z serii Wet'n'Wild. Jak widać bardzo się kruszy w transporcie, ale nie jest najgorszy. Każdy inny matowy cień w kolorze skóry będzie się nadawał.

Jeśli chodzi o pudry matujące - na zdjęciu widać dwa: Astor Shine Mattitude w odcieniu 002 i Rimmel Stay Matte w odcieniu 011. Ten drugi kupiłam pomyłkowo rok temu w Stanach - był na półce z pudrem w odcieniu "translucent", niestety w domu dopiero okazało się, że to inny odcień i bynajmniej nie półprzezroczysty, dlatego aż do zeszłego tygodnia leżał nieotwarty. Otworzyłam go w końcu dlatego, że trochę się opaliłam i puder Astor widoczny na zdjęciu zrobił się za jasny, a po drugie dlatego, że niestety mnie zapychał. Po zaledwie kilku dniach stosowania pojawiły się u mnie pryszcze, więc go odstawiłam. Potem znowu do niego wróciłam i powitało mnie ponowne pogorszenie stanu skóry, więc winowajcą jest niewątpliwie właśnie ten puder. W dodatku nigdzie na opakowaniu nie ma składu. Natomiast Rimmel Stay Matte radzi sobie świetnie, bo jest niedrogi, matuje na dość długi czas, nie ciasteczkuje (chyba że nałożymy za dużo produktu) i przede wszystkim nie zapycha. Szkoda, że nie ma puszka w opakowaniu, przez co zabieranie go ze sobą kiedy wychodzimy z domu jest trudne lub nawet niemożliwe, zależnie od pojemności torebki i ilości znajdujących się już tam dupereli ;)

Kiedy już nałożę korektor i puder, moje i tak jasne rzęsy robią się jeszcze jaśniejsze. Nie mam ochoty używać czarnej maskary, więc kupiłam bezbarwną odżywkę Pierre Rene (widoczna na pierwszym zdjęciu). Po pociągnięciu nią rzęs stają się one znowu brązowe, a nie białawe. Użycie zalotki jest oczywiście nieodzowne - dzięki temu lepiej je widać. Pokryte odżywką rzęsy są też nieznacznie pogrubione. Na opakowaniu nie ma składu, ale po paru tygodniach używania zauważyłam, że rzęsy stały się trochę dłuższe! Oczywiście nie jest to jedno z tych super drogich serów do rzęs, ale uważam, że warto, bo taką odżywką nie tylko poprawiamy wygląd przyprószonych pudrem włosków, ale też faktycznie robimy dla nich coś dobrego. Można nią też pociągnąć brwi.


Teraz usta: balsam Carmex Jasmine Green Tea z filtrem SPF 15 wydaje się idealnym wyborem na lato, bo dodatkowo zapewnia uczucie delikatnego chłodzenia, jak to Carmex. Jednak ja za nim nie przepadam, bo okrągły aplikator wcale nie jest łatwy w użyciu i zawsze trochę go "posmakuję", a jest bardzo niesmaczny (gorzkawy!), poza tym znika w ekspresowym tempie. Jeśli istnieje jego wersja w sztyfcie, byłaby pewnie idealna.

Pomadka olejowa Omega7 firmy Terry Naturally, czyli jakiejś amerykańskiej firmy krzak, kupiona za 2 albo 3 dolary w dziwnym sklepie z różnymi dziwnymi "produktami naturalnymi" (krem na menopauzę? ale co on robi? powoduje menopauzę? przywraca miesiączkę? łagodzi objawy menopauzy? nie wiemy, bo to po prostu megadrogi, cudowny "krem na menopauzę" xD). Nie wierzyłam w niego, ale jest naprawdę świetny - najlepszy jaki miałam. Lepszy niż Eosy! Wydaje mi się, że pomadka Oeparolu to coś w tym stylu.

I wreszcie kosmetyk kolorowy: balsam do ust w kredce Catrice. Oczywiście napisy całkowicie się wytarły, ale to chyba Catrice Pure Shine Colour Lip Balm w kolorze 030 (Don't Think Just Pink). Nie jestem pewna, bo dosyć dawno to kupowałam i nie zwracałam uwagi na nazwy kolorów, tylko wzięłam co mi się podobało w drogerii ;)
W każdym razie to wyjątkowo łatwa w aplikacji kredka, kolor jest subtelny, w świetle naturalnym prawie taki sam jak mój naturalny kolor ust, a jednak daje poczucie zadbania i wyglądam dzięki temu na bardziej ogarniętą ;)



I to tyle. Minimalizm to według mnie jedyne słuszne wyjście podczas upałów.

A jak wygląda Wasz letni makijaż na sytuacje ekstremalne? Możecie coś polecić? :)

piątek, 5 czerwca 2015

Aktualizacja + błąd w pielęgnacji (niedobór protein)

Hej, hej, hej!

Zacznijmy może od błędu w pielęgnacji. Zawsze lubowałam się w odżywkach keratynowych, np. Gliss Kur lub teraz Nivea Long Repair. Myję włosy codziennie, więc codziennie dostarczałam włosom protein (w postaci keratyny). W weekend zawsze była maska nawilżająca oraz maska proteinowa (ostatnio moja rozświetlająca maska "wszystko w jednym"). I wszystko było okej. Natomiast przez ostatnie kilka tygodni, może miesiąc, zastąpiłam keratynową odżywkę odżywką Garnier Ultra Doux Żurawina + Olejek Arganowy, która protein nie zawiera. Poza tym używałam Nivea Long Repair mniej więcej raz w tygodniu, a weekendowe maski pozostały bez zmian. Byłam dosyć zadowolona z efektów, aż do momentu kiedy podczas rozczesywania pojedyncze włosy zaczęły rozciągać mi się na palcach i grzebieniu! Typowy objaw niedoboru protein. Dodatkowo pojedyncze włosy zrobiły się bardzo cieniutkie, bo nie miały wystarczająco protein, by je wypełnić. No i jak już wspomniałam, można było je rozciągać jak gumę, z tym, że już oczywiście nie powracały do swojej pierwotnej formy po takim rozciągnięciu.

Diagnoza: niedobór protein!

Od razu wcieliłam w życie plan naprawczy:
- płynny jedwab Biosilk po myciu
- keratynowa odżywka Nivea Long Repair
- maska Crema al Latte
- maska z żółtka jajka zmieszanego z maską Crema al Latte (zawierającą proteiny mleczne)
- niebieska maska do laminowania Marion (z rozmaitymi proteinami)
- pomocniczo: odżywka w sprayu Biovax dla włosów blond - zawiera m.in. kolagen

Oczywiście - poza pierwszym tygodniem "terapii" - nie stosowałam tego wszystkiego na raz, bo nie chciałam wpaść z jednej skrajności w drugą i przeproteinować włosów. Czyli jeśli np. użyłam maski z proteinami mlecznymi i żółtkiem, nie nakładałam już płynnego jedwabiu.
Jeśli chodzi o zabieg laminowania Marion, to właśnie zmyłam go z włosów. Miałam tylko 1 saszetkę. Wymieniłam go, bo traktuję go jako część planu naprawczego, ale nie używam go jakoś często - raptem raz, dzisiaj.

Wniosek: moje włosy kochają proteiny. KOCHAJĄ i nie mogą bez nich żyć. Proteiny 2 razy w tygodniu to widocznie za mało. Trochę szkoda, bo oznacza to, że albo muszę prawie całkowicie zrezygnować z nieproteinowych odżywek, albo muszę dodawać do nich półprodukty typu keratyna, jedwab, kolagen itp.


I druga część posta: aktualizacja! 
To zdjęcie z wczoraj. Tu już po niecałych 2 tygodniach "planu naprawczego". Pielęgnacja: nocne olejowanie na sucho olejkiem Babydream fur Mama, rano mycie szamponem Thicker Fuller Hair (recenzja... kiedyś będzie!), odżywka Nivea Long Repair na całą długość, odżywka kofeinowa Thicker Fuller Hair na skórę głowy - na 3 minuty, bez spłukiwania: jedwab Biosilk i serum GlissKur Ultimate Color na końcówki. Taka ilość produktów bez spłukiwania trochę przeciążyła włosy na końcach:




(ależ ja jestem skinny fat :< )


Oczywiście nie chodziłam cały czas w rozpuszczonych włosach, bo szlag by mnie trafił (nie wiem jak Wy, ale ja nie lubię wyrywania sobie włosów za każdym razem, gdy zakładam torbę na ramię), tylko w takim super prostym koczku-ślimaczku podpiętym spinkami. Może nie wygląda super profesjonalnie, ale kogo to obchodzi? Wygoda podczas dnia wolnego powinna stać na pierwszym miejscu! :) Normalnie można podpiąć takiego koczka wsuwkami, tylko jest to trochę trudniejsze i bardziej czasochłonne dla takiej ciamajdy jak ja.



Sesja zbliża się wielkimi krokami, ale nieszczęśnicy tacy jak ja mają więcej zaliczeń w ostatnich 2 tygodniach przed sesją, niż w jej trakcie.

Czy zobaczę się z którąś z Was na Orange Warsaw Festival? :D


sobota, 18 kwietnia 2015

Rozświetlająca maska "wszystko w jednym"



Witajcie! :)
Zbliża się lato, słoneczko zaczyna wychodzić zza chmur (chociaż dzisiaj wzięło sobie urlop -.-"), więc i wiele z nas ma ochotę wyglądać jak "muśnięte słońcem". Skóra muśnięta słońcem to skóra delikatnie opalona, natomiast włosy muśnięte słońcem to włosy delikatnie rozjaśnione, albo z jasnymi refleksami - taki kontrastujący efekt ma już to słońce na nasz wygląd :) Najgorszym pomysłem byłoby oczywiście farbowanie, lub, o zgrozo, balejaż, czyli pasemka u fryzjera (prawie zawsze efekt jest moim zdaniem KICZOWATY! chyba, że ktoś lubi wyglądać jak tygrys, względnie jak ocelot - przy krótkich włosach). Najlepszym wyjściem są oczywiście rozwiązania naturalne. I nie, "domowe" nie zawsze znaczy "naturalne", więc błagam, odłóż natychmiast tę wodę utlenioną! XD 

Można używać rozjaśniających płukanek (pisałam o tym tutaj), ale potrafi być to czaso- i pracochłonne (zaparzanie, odcedzanie, studzenie...), a dodatkowo wysuszać włosy. Maska z rozjaśniającymi składnikami daje nam tą pewność, że odżywimy, natłuścimy i nawilżymy włosy, jednocześnie nadając im pięknych, jasnych refleksów. Czego chcieć więcej? ;)

SKŁADNIKI

Na zdjęciu widzicie wszystkie składniki, których użyłam do mojej maski. 
Pierwszy rząd to właśnie te rzeczy, które rozjaśnią nam włosy - rumianek (mocny napar w małej ilości wody), cynamon, sok z cytryny i miód, który jest jednocześnie humektantem, czyli nawilżaczem. 
Drugi rząd to składniki pielęgnacyjne i odżywcze: olej kokosowy (lub inny, ulubiony olej do włosów), maska proteinowa, nafta kosmetyczna (opcjonalnie, bo już mamy olej) i awokado (moje awokado było niefotogeniczne).

Widzicie już, czemu nazwałam tą maskę "wszystko w jednym"? :) Posiada wszystkie elementy, których potrzebują nasze włosy: proteiny, humektanty, emolienty, a dzięki cytrynie nawet kwaśne pH, które pomaga domknąć łuski. Dzięki temu wiem, że moje włosy nie będą po takim rozjaśnianiu "kaprysić" - a jest to bardzo możliwe, bo mimo, że naturalne, takie rozjaśnianie nie jest całkowicie obojętne dla włosów, szczególnie wysokoporowatych, zniszczonych czy wrażliwych.

Jak widzicie, składników rozświetlających jest całkiem sporo, więc można oczywiście z niektórych zrezygnować - np. z miodu, który wielu osobom puszy włosy lub z cytryny, która jest wbrew pozorom całkiem agresywnym utleniaczem.


PROPORCJE

Dokładne proporcje trzeba dobrać sobie do własnych potrzeb, np. ilość protein itd. Jednak zalecane przeze mnie proporcje są następujące:

  • 3 łyżki maski (w moim przypadku Crema al Latte). To jest nasza baza, w której mieszamy dodatki, więc musi jej być najwięcej. Jeśli Wasze włosy nie lubią protein, zastąpcie ją inną maską lub odżywką, która Wam służy.
  • 1 łyżka mocnego wywaru z rumianku. Więcej raczej nie, bo maska będzie za rzadka.
  • 1 łyżka "rozciapcianego" awokado. Maska z awokado jest hitem chyba dla każdego typu włosów, ale zwykle zmywa się ją szamponem. My naszą maskę będziemy spłukiwać tylko wodą, więc żeby nie przeciążyć włosów, trzeba zachować umiar z ilością awokado.
  • 1 czubata łyżeczka zmielonego cynamonu
  • 1 łyżeczka miodu. Z miodem radzę ostrożnie, bo potrafi spuszyć włosy - jak zresztą wiele innych humektantów.
  • 1 łyżeczka oleju kokosowego (lub innego). To nasz emolient, który odżywia i chroni włosy. Podobnie jak w przypadku awokado, nie przesadzajmy z ilością, bo możemy mieć problemy ze zmyciem.
  • 1 łyżeczka soku z cytryny. Jeśli czujemy się pewniej (i nie mamy litości dla naszych włosów ;D ) możemy dać więcej, ale mieszając, zwracajmy uwagę na konsystencję - nie chcemy jej za bardzo rozrzadzić.
  • kilka kropli nafty - opcjonalnie. Ja zdecydowałam się na to, bo nafta daje lepszy połysk i wygładzenie niż naturalne oleje, plus uważałam, że dodając naftę minimalizuję ryzyko spuszenia. Niektóre oleje nawet potrafią spuszyć włosy, natomiast nafta - nigdy (chyba). Ciężko się ją jednak zmywa, więc radzę ograniczyć jej ilość do dosłownie paru kropli.
Tak przygotowaną maskę nakładamy na umyte włosy na co najmniej 20 minut. Jak na pierwszy raz polecam nałożyć ją na dokładnie 20 minut i ocenić efekty. Jeśli było dobrze - następnym razem spróbujcie na 30-40 minut. Oczywiście, jak z każdą maską, najlepsze efekty uzyskamy porządnie odciskając włosy z wody przed nałożeniem maski, a po nałożeniu - zakładając plastikowy czepek, a następnie owijając głowę ręcznikiem.







EFEKTY

Jak z każdym naturalnym sposobem rozjaśniania, nie spodziewajmy się, że ta maska magicznie zamieni nasz brąz w platynę. Regularnym stosowaniem możemy dzięki niej uzyskać przede wszystkim ładne, jasne refleksy, a niektórym osobom być może uda się nawet rozjaśnić kolor o ton lub pół tonu.

Nie polecam do włosów farbowanych! Ciężko jest przewidzieć, jaki efekt będzie to wtedy miało, a poza tym, to trochę bez sensu. Skoro są farbowane, to tak jakby już po ptokach i jeśli chcemy mieć jaśniejszy kolor, to po prostu już lepiej je na taki pofarbować. A jeśli mówicie, "tak, mam farbowane włosy, ale chcę już odejść od farby, a jednocześnie chcę mieć jaśniejszy odcień" - to ok, stosujcie naturalne sposoby rozjaśniania, ale na własną odpowiedzialność. Wydaje mi się, że składniki tej maski mogą ocieplić kolor, a więc stosując je na niektóre kolory włosów farbowanych, ryzykujemy efektem "jaja" lub po prostu niekontrolowanym utlenianiem.


Co o tym sądzicie? Macie swoje sposoby na naturalne rozjaśnianie włosów? Czy może wręcz przeciwnie, dążycie do przyciemnienia? :)



niedziela, 12 kwietnia 2015

Trochę radykalne cięcie (5 cm)

Trochę radykalne? Brzmi trochę jak zaprzeczenie samo w sobie, ale pozwólcie mi wytłumaczyć. :D
(kurczę, jak nazywał się ten środek stylistyczny czy poetycki, który zawierał w sobie dwie przeciwstawne wartości? np. biała czerń, dobre zło itp... nie mogę sobie przypomnieć! humaniści, maturzyści, pomóżcie xD)

Już od dawna myślałam o radykalnym cięciu, bo mimo regularnego podcinania i zabezpieczania końcówek serum silikonowo-olejowym, ciągle widziałam białe kulki. Nie dotyczyło to jednak tych partii, które podcinałam, tylko tych wyżej, powstałych w wyniku cieniowania. Od chyba 2 lat próbuję zejść z tego cieniowania, podcinając ok. 2-3 cm co kilka miesięcy, co idzie dosyć wolno, bo jednocześnie chcę mieć jak najdłuższe włosy. Ale zastanawiałam się, czy ma to sens, skoro podniszczone, rozdwajające się partie, których nożyczki w takim układzie nie sięgają, ciągle się wykruszają i zniszczenia na nich idą w górę... Czy "cackając się" w ten sposób nie sabotuję efektów własnej pracy i w gruncie rzeczy nie opóźniam momentu, w którym nie będę miała już żadnych warstw? Jednak mimo to szkoda mi długości, bo po pozbyciu się cieniowania w tym momencie, włosy sięgałyby mi zaledwie do obojczyków...

Przedwczoraj przeczytałam wpis Henrietty, która miała podobne przemyślenia i zdecydowała się na obcięcie aż 12 cm, jednocześnie żałując, że nie zdecydowała się na to wcześniej. Można powiedzieć, że trochę mnie to przekonało, bo następnego dnia po myciu złapałam nożyczki i ciachnęłam ok. 5 cm swoich własnych włosów.

Przed (przepraszam za beznadziejną jakość zdjęć):




Po:


Za cholerę nie mogłam zrobić dobrego zdjęcia długości wczoraj, ale widać, że już samo cięcie bardziej je ujarzmiło (wyczesałam je tak samo zarówno przed cięciem, jak i po).



Dzisiaj (olejowanie skalpu kuracją ajuwerdyjską Orientany, długość Babydream fur Mama na całą noc, rano maska Seri z miodem na 40 minut, zielone serum Marion na końcówki; włosy są trochę nierówne, bo były jakiś czas związane):




Wygląda na to, że czeka mnie jeszcze jedno takie cięcie i potem wreszcie będę cieszyć się zdrowszymi końcówkami na całej długości. Nie mówiąc o tym, jak łatwo będzie zrobić większość fryzur bez martwienia się o wystawające kępki włosów ze wszystkich stron :D

Mój plan: zapuszczanie włosów przez kolejne 4-5 miesięcy, po czym ścięcie włosów na prosto u fryzjera, pozbywając się całkowicie cieniowania. Nawet jeśli oznaczałoby to ścięcie 7-8 cm. Myślę, że potem będzie mi o wiele łatwiej zapuszczać włosy i je pielęgnować.

Nazwałabym ten plan "półradykalnym". Łagodny to podcinanie 1-2 cm co 3 miesiące, półradykalny to pozbycie się zniszczonych partii na 2-3 razy, natomiast radykalny to ścięcie ich na raz. Co o tym sądzicie? :)


Zobacz również: